Tamtego dnia przebyłam drogę pomiędzy życiem i śmiercią, pomiędzy powitaniem i pożegnaniem – z całym mistycznym i cielesnym wymiarem tych zdarzeń.
Wszystkie „moje” sposoby radzenia sobie z chorobą zupełnie zawiodły. Wydawało mi się, że to nie ma sensu, że nie warto walczyć, że nie mam już sił. Zupełnie mnie to przerosło. Powiedziałam wtedy Jezusowi, żeby coś z tym zrobił, bo ja już nie daję rady.
Z tej bezczynności i bezradności zrodziła się we mnie ogromna złość. Na chorobę, na lekarzy, na najbliższych, na samego siebie, także na Boga. To był czas całkowitej beznadziei. Byłem zrezygnowany i właściwie czekałem na śmierć.
Wspólna modlitwa w kilku momentach dnia – to jedno. Codzienne towarzyszenie ubogim, słabszym – to krok w głąb tej modlitwy.
O wspólnocie Arka po raz pierwszy usłyszałem kilkanaście lat temu. Wtedy nie miałem praktycznie żadnego doświadczenia w kontakcie z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Nie wiedziałem, jak rozmawiać z nimi i jak się zachowywać w ich obecności. Byłem jednym z tych ludzi, którzy są pełni obaw przed [...]
O emocjach towarzyszących pobytowi wśród niepełnosprawnych.
Nie pamiętam jej zdrowej. Zawsze miała chorą nogę. Nigdy natomiast nie usłyszałam od niej ani jednego słowa narzekania.
Chorzy w śpiączce są dla mnie obrazem Jezusa ukrzyżowanego. Pomimo ich ciężkiego stanu i pozornego braku kontaktu z nimi, zawsze czuję ich obecność.