Wymiotowałam całymi dniami i byłam tak słaba, że mąż musiał zanosić mnie do toalety. Nie miałam nawet siły podnieść ręki. Ból był bardzo dotkliwy i przez to trudno było mi skupić się na czymś innym.
Dla mnie przyjście na świat dziecka – zwłaszcza chorego – jest chwilą świętą. Jako osoba wierząca, noszę w sobie przekonanie, że dziecko takie jest szczególnie miłowane przez Boga i chciane mimo choroby.
Od momentu powrotu, czyli od 2007 roku, pracuję za połowę niższą pensję. I mogę powiedzieć, że dopiero teraz jestem szczęśliwa. Zrozumiałam o co naprawdę chodzi w pracy pielęgniarki.
Lekarz pooglądał Anetkę i powiedział: „Proszę pani, córka jest ślepa, głupia i nie do życia. To nie jest dziecko dla mnie. Niech pani sobie idzie z nim do swojego lekarza”.
Zawsze, gdy przez niesienie krzyża wołamy do Boga „kocham”, zawsze, gdy także na innych drogach wzrasta w nas żarliwa miłość do Boga, zawsze, gdy otwieramy się w modlitwie na wielką wspólnotę miłości w Kościele Chrystusowym, ulegają wypaleniu nasze słabe, ciemne strony. Topnieją skutki naszych grzechów.
Wieczorami czułam się strasznie zmęczona, nieraz zniechęcona, ale wiedziałam, że nie mogę dać za wygraną. Musiałam trwać przy Joli, nawet na przekór jej niechęci, musiałam walczyć o nią wbrew jej woli.
Przez pierwszy tydzień opatrywałam go dwa razy dziennie. Po 2-3 dniach udało się usunąć wszystkie gniazda robaków, martwe tkanki i dużo ropy. Ponadto spał na czystym łóżku, inni pomagali mu się myć i jeść. Zaczął odżywać...
Osobiście przeżyte doświadczenie choroby nowotworowej, trauma diagnozy, niepewność terapii i obawy co do dalszego rokowania, zaowocowały głębokim pragnieniem pomocy innym osobom, znajdującym się w podobnej sytuacji.
Pamiętam dzień śmierci taty – przyjechał ks. Antoni, usiadł przy oknie i zobaczyłam jego łzy. Kilka dni później odprowadził tatę na cmentarz wraz z innymi kapłanami i uczniami, którzy nieśli trumnę ulicami na swoich ramionach...