Moja siostra: osteosarcoma

Wymiotowałam całymi dniami i byłam tak słaba, że mąż musiał zanosić mnie do toalety. Nie miałam nawet siły podnieść ręki. Ból był bardzo dotkliwy i przez to trudno było mi skupić się na czymś innym.

zdjęcie: CANSTOCKPHOTO.PL

2016-06-03

Zawsze mnie dziwiło, dlaczego wiele osób, które wyleczyły się z nowotworu, często potem opowiada o tym w książkach, programach telewizyjnych i przy innych okazjach? Nawet wówczas gdy już mnie zdiagnozowano i przetrwałam pierwszą falę choroby, nie rozumiałam dlaczego ludzie w taki właśnie sposób odsłaniają przed światem swoją prywatność? Kto chciałby o tym czytać? Kogo to obchodzi? Dzisiaj już nie pytam. Wiem dobrze, co czuje człowiek z diagnozą śmiertelnej choroby, w dodatku z kiepskimi rokowaniami. Wiem, że czasem po prostu trzeba podzielić się sobą. Zatem bogatsza o wiele doświadczeń i ja opowiadam swoją krótką historię. Pewnie z tego samego powodu, co inni. By dodać komuś otuchy, by umocnić czyjąś nadzieję, by obudzić w kimś wiarę.

Skąd ten rak?

Nigdy nie myślałam o tym, że mogę zachorować na raka, nawet nie przyszło mi to do głowy. Mam kochających rodziców, rodzeństwo, za sobą szczęśliwe dzieciństwo i żadnych większych stresów. Podkreślam to tak dlatego, bo nieraz uważa się, że nowotwór pojawia się po jakichś silnych przeżyciach. U mnie ich nie było. Skończyłam studia, wyszłam za mąż, urodziłam dwójkę dzieci. Prowadziłam zdrowy tryb życia – nie paliłam, nie piłam alkoholu, wysypiałam się, jadłam zdrowo. Nie wiem skąd się u mnie wziął ten rak? To dla wszystkich był wielki szok!

Choroba zaczęła się u mnie od banalnego bólu lewego kolana, gdy byłam w ósmym miesiącu ciąży z drugim dzieckiem. Po szczęśliwym porodzie ból kolana nadal mi dokuczał, ale po wizycie u ortopedy uspokoiłam się, bo po zaaplikowanych środkach przeciwbólowych minął. I zapomniałam o nim do momentu, gdy synek skończył 2 lata – wówczas ból wrócił dużo silniejszy. Bywało, że z jego powodu nie mogłam spać. Ponowna wizyta u ortopedy skończyła się diagnozą, że prawdopodobnie mam problem z łękotką i może być potrzebna operacja. Zrobiono mi USG, które jednak niczego nie wykazało. Lekarz dał mi też skierowanie na rezonans. Wykonałam go prywatnie, bo terminy oczekiwania na badanie refundowane były bardzo odległe. Wynik był na tyle niepokojący, że od razu skierowano mnie do Piekar Śląskich na oddział guzów kości. Tam szybko stwierdzono nowotwór złośliwy o nazwie kostniakomięsak (łac. osteosarcoma). Dokładnie określono, że jest to guz końca dalszego kości udowej lewej. Diagnozę przeżyłam strasznie, ale miałam nadzieję, że moją nogę da się uratować. Po krótkim czasie otrzymałam szczegółowe wyniki badań. Wynikało z nich jasno, że niezbędna będzie amputacja ponieważ nowotwór zaatakował już tkanki miękkie.

Po prostu zaufałam

To był bardzo trudny czas zarówno dla mnie, jak i dla moich najbliższych. Rodzice byli zrozpaczeni, mąż też ledwie się trzymał, choć starał się dawać mi wsparcie, dzieci nie były do końca świadome powagi sytuacji. Wiedziałam, że powinnam szczególnie dzieci przygotować na to wszystko, co miało się wydarzyć w związku z moją śmiertelnie groźną chorobą. Wyjaśniłam im któregoś wieczoru, że zachorowałam. Nie ukrywałam niczego. Powiedziałam, że muszę mieć obciętą nogę, abym mogła dalej żyć i że na skutek przyjmowanych leków wypadną mi włosy. Przygotowałam dzieci również na to, że w przyszłości dostanę protezę nogi i że będę potrzebowała ich pomocy w nauce chodzenia. Dzieci zrozumiały, że podczas moich pobytów w szpitalu zostaną pod opieką taty i dziadków. Myślę, że jak na swój wiek bardzo dzielnie zniosły te wszystkie trudne informacje.

Zaczęło się bardzo agresywne leczenie: chemioterapia, amputacja nogi, ponowna chemioterapia. Wymiotowałam całymi dniami i byłam tak słaba, że mąż musiał zanosić mnie do toalety. Nie miałam nawet siły podnieść ręki. Moje ciało było wątłe i kruche jak liść, widać było każdą żyłkę. Ból był bardzo dotkliwy i przez to trudno było mi skupić się na czymś innym. Pamiętam jednak, że podczas całego leczenia ani na chwilę nie straciłam wiary w lepsze jutro. Byłam przekonana, że ten nowotwór kości przytrafił mi się w jakimś konkretnym celu i nie uważałam, że to Boża kara. Razem z rodziną modliliśmy się o moje zdrowie i siły do walki z chorobą. Po prostu zaufałam Bożej Opatrzności i byłam spokojna. Pani psycholog, która odwiedzała mnie podczas leczenia tłumaczyła mi, że w leczeniu ważne jest pozytywne nastawienie. Dlatego przestałam przeglądać internet w poszukiwaniu komentarzy i opinii na temat nowotworów kości oraz tego, że tylko 60% chorych pokonuje ten rodzaj kostniakomięsaka. Może zabrzmi to dość trywialnie, ale ja postanowiłam zaprzyjaźnić się z moją osteosarcomą i traktować ją jak siostrę. Z Bożą pomocą chciałam mężnie przyjmować to, co będą niosły ze sobą kolejne etapy leczenia. Nie zawsze było mi łatwo, czasem przychodziły momenty zwątpienia i zniechęcenia. Pan Bóg jednak tak wszystkim kierował, że udawało mi się to dzielnie znosić i zbierać siły na ciąg dalszy.

Dzisiaj mam protezę lewej nogi, a moja choroba nowotworowa kości jest w fazie remisji. Wierzę, że niezależnie od tego, co się wydarzy, będę umiała znaleźć w sobie wystarczająco dużo mądrości i siły, by nie polegać na sobie, ale na Bogu.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Numer archiwalny, Miesięcznik, pozostali Autorzy, Autorzy tekstów, Panorama wiary, 2016-nr-06

nd pn wt śr cz pt sb

25

26

27

28

29

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

Dzisiaj: 29.03.2024