Boży ratownik
Charakterystycznym określeniem Krawczyka na to, czego pragnął w życiu, było słowo „maksimum”, ono wyznaczało mu kierunki działań. Dawanie ludziom maksimum, wciąż inspirowało go do poszukiwania nowych form służby.

zdjęcie: Archiwum prywatne
2025-04-01
Młodość podporządkował szczytnemu ideałowi, którym była posługa potrzebującym, do której spełnienia dążył pomimo różnorodnych przeciwności. W ten sposób chciał być świadkiem wiary i uobecniać miłość Chrystusa w swoim środowisku. Potrafił z wyjątkową otwartością serca dostrzegać osoby samotne, znękane bólem i doświadczone różnorodnymi trudnościami. Ksiądz Czyżewski tak opisywał działalność Jacka: „Bywał w melinach, by ratować z nałogu pijaństwa. Ratował, wszędzie ratował”. Dzień po dniu służył z pasją każdemu człowiekowi, którego oblicze pokryte nędzą biedy i grzechu wymagało obmycia miłosierną miłością. Niejednokrotnie podkreślał, że chrześcijańska droga domaga się podjęcia czynów miłości przez zaparcie się siebie: „Tu jest droga do świętości. Złożyć całopalną ofiarę z siebie Bogu i bliźnim”. W jego działaniach nieustannie realizowały się dwa ściśle ze sobą powiązane, najważniejsze aspekty: miłości Boga i bliźniego.
Bardzo wcześnie wyrażał gotowość do podjęcia służby względem cierpiących: „Dla mnie osobiście celem życia jest posługa misyjna, (...) posługa tym, w których jest Chrystus cierpiący”. Działalność na rzecz chorych i cierpiących była jego życiową misją. Dostrzegając postawy egoistyczne osób wierzących pisał: „Nawet na tych z najbliższych Kościołowi kół opadła swoista mgła apatii. Człowiek zaczyna się interesować tylko sobą – nie zaś braćmi”. Nie potrafił pogodzić deklaracji wiary w Jezusa z jednoczesną postawą obojętności na potrzeby bliźniego: „Tak często mijamy Chrystusa. Ile razy widzimy Go w oczach ludzi? Stoi w kolejkach razem z nami, a my Go nie widzimy. Jakie to przykre. On chce do nas dotrzeć, tylko my nie chcemy. Ci, którzy Go przyjęli, często mają życie cięższe”. Wskazywał w ten sposób na ważność zachowania równowagi pomiędzy miłością Boga i bliźniego. To sam Jezus domagał się zauważenia i czynów miłości w napotykanych braciach.
Nie ograniczał się tylko do krytyki, ale uwrażliwiał na właściwe postępowanie: „Dlatego też ten mini-apostoł musi dużo wcześniej przygotować się do wypełnienia tego zadania. A więc, powinien prowadzić działalność charytatywną, udzielać się w młodzieżowych organizacjach wspomagających go duchowo, nie bać się trudu pracy, nie bać się odpowiedzialności. Musi zasmakować uczucia trzymania steru w swoich rękach, bycia odpowiedzialnym za coś”. Omawiając predyspozycje, jakimi powinien odznaczać się wolontariusz, podkreślał konieczność pracy nad sobą, troski o rozwój duchowy i uczenia się odpowiedzialności. Tłumaczył w prosty sposób zależność miłości bliźniego od zażyłości z Chrystusem: „Aby służyć w szczególny sposób Chrystusowi, trzeba być prawdziwym chrześcijaninem, trzeba posiadać ducha Chrystusa – radować się z cieszącymi, płakać z płaczącymi «być wszystkim dla wszystkich». Dopiero taka postawa pozwala na zrobienie tego kroku naprzód, bliżej Chrystusa – jeszcze bliżej Chrystusa!”. Autentycznie żył tym, o czym pisał, dlatego przekazywana treść była bardzo przekonująca.
Czekali z utęsknieniem
W czasie nauki w rzeszowskim liceum systematycznie pomagał podopiecznym w domu rencistów. Matka opisywała społeczne zaangażowanie syna: „Jacek rozpoczynał je modlitwą, następnie prowadził rozważania na temat wiary, omawiał potrzeby mieszkańców domu, wspomagał ich duchowo, a gdy zachodziła potrzeba, również materialnie – przy naszej pomocy”. Spotkania z osobami starszymi wymagały od szesnastoletniego młodzieńca ogromnego poświęcenia się, stałości w działaniu i heroicznej miłości. Jedna z pracownic pozostawiła świadectwo: „Świetlana postać pana Jacka Krawczyka pojawiła się w Państwowym Domu Rencistów przy ul. Sucharskiego 1 jak jasny promień, rozświetlający szare i smutne życie starych, schorowanych, zmęczonych życiem ludzi. Swą młodością, serdecznym podejściem i wielkim zrozumieniem problemów późnego wieku potrafił ująć ich sobie i sprawił, że oczekiwali Go zawsze z wielkim utęsknieniem”.
Organizując czas wolny, wykorzystywał go na rozbudzanie i wzmacnianie wiary. Spotkania z pensjonariuszami przeplatane były modlitwą, zaangażowaniem religijnym i duchową pomocą: „Zajął się sprawami religijnymi wszystkich i opiekuńczymi niektórych osób w naszym domu. On to właśnie zapoczątkował u nas nabożeństwa do Serca Pana Jezusa i Męki Pańskiej, które trwają do dziś. Zapisywał chętnych do Różańca i Szkaplerza w Częstochowie. Organizował adoracje, kupował na prośby rencistek różańce, «Tajemnice szczęścia» i inne przedmioty kultu religijnego”. Zachęcał swoich podopiecznych do modlitwy, postów i ofiarności w intencji misji, ponadto animował wśród nich życie kulturalne, wypożyczał książki i w razie potrzeby pomagał w załatwianiu bieżących spraw. Matka wspominając czas posługi syna wśród rencistów, wyznała: „Tak. Tylko miłość pozwoliła mu tak z nimi być! Miłość prowadziła go do nich w każdy piątek. Oni czekali na nią z utęsknieniem. Miłość dodawała mu skrzydeł, kiedy po lekcjach, nie czując zmęczenia, szedł do nich, aby ją rozdawać. Tylko kochając można dzielić się sercem, swoim wolnym czasem, dawać siebie”. Jego obecność w tej placówce była niecodziennym wydarzeniem. Bardzo wcześnie odkrył zależność, że miłość rodzi zdolność do służby, a służba jest formą miłości. Znamienna była okoliczność z pożegnania Jacka, kiedy rozpoczynał studia w Lublinie: „Obraz około pięćdziesięciu staruszków, a wśród nich dziewiętnastoletni młodzieniec, mający dla każdego uśmiech, pocałunek, dobre słowo. U postronnego obserwatora budziło to refleksję: skąd u młodego człowieka tyle serca dla starych, obcych ludzi”. Charyzmatyczna posługa wypływała z głębokiego szacunku, jakim darzył ludzi starszych. Jacek, pomimo wyjazdu na studia do Lublina, swoje serce zostawił w domu rencistów, tęsknił za «swoimi staruszkami», bo tak ich czule nazywał.
Taki był Jacek
Okres studiów w Lublinie również owocował społeczną działalnością. Zajęcia na Wydziale Teologii przeplatał odwiedzinami chorych dzieci w szpitalu, pomagał samotnym w domu opieki, troszczył się o ubogich i reagował na krzywdę ludzi spotkanych przypadkowo. Propagował również idee wolontariatu, angażując studentów w pomoc chorym dzieciom i starszym. Matka Jacka napisała: „Miłość do Boga prowadziła go do chorych i cierpiących także w Lublinie. Tam też wyszukiwał ludzi, którzy potrzebowali pomocy, bądź materialnej, bądź przy codziennych czynnościach jak zakupy, sprzątanie czy towarzyszenie obłożnie choremu człowiekowi”. Wyznacznikiem wszelkich działań była uprzedzająca łaska Boga. Umocniony darem wyruszał ku bliźniemu, aby w prosty sposób zaradzać ludzkiemu nieszczęściu. Przykładem, który obrazuje jego zapał, była wypowiedź kolegi z okresu studiów: „W dzień, w wolnych chwilach biegał po szpitalach i placówkach opieki społecznej. Na wszelki sposób starał się zgromadzić środki dla potrzebujących pomocy. Snuł plany rozwinięcia na szerszą skalę działalności charytatywnej, przy tym starał się, aby zaangażować do tego jak największą liczbę osób. Nie zawsze jednak znajdował zrozumienie”. Innowacyjność działań i mądrość formy budziły podziw wśród rówieśników, a równocześnie byli i tacy, którzy nie aprobowali wychodzącego poza standardowe ramy kolegi. Dawanie serca stało się charakterystyczną cechą apostolstwa Krawczyka.
Z entuzjazmem odwiedzał dzieci w klinice na oddziale ortopedycznym, umilał im czas zabawą, rozdawał słodycze i obrazki, które w latach kryzysu były niełatwe do zdobycia. Organizował spotkania z okazji św. Mikołaja i zawsze starał się podarować drobne upominki. W liście do promotora, który napisał w czasie choroby, tak argumentował wizyty w szpitalu: „Właśnie szpital, nie klasztor i nie kościół, ale dla mnie właśnie szpital jest miejscem, gdzie jest «najwięcej» Chrystusa. Dlatego tak bardzo mnie tu ciągnęło i nadal ciągnie”. Matka wspominała, że podczas wizyt w domu rodzinnym, często opowiadał o odwiedzinach w szpitalu, dzielił się problemami i relacjonował przeżywane wydarzenia. Jednym z epizodów zapamiętanych przez nią była sytuacja z szalem: „Kiedyś na przykład, podczas jednego ze spotkań z dziećmi, zdjął z szyi długi, wełniany szal, który wcześniej sam otrzymał w prezencie, przeciął go na połowę i podarował dwóm biednym chłopcom”. Ze wzruszeniem można odbierać taki spontaniczny gest, w którym bez zastanowienia obdarował potrzebujących. Zewnętrzny obserwator mógłby się zdobyć na ocenę tego wydarzenia, jako brak roztropności, czy miłości względem siebie, ale usprawiedliwieniem niech będzie stwierdzenie matki: taki był Jacek.
Na wszelkie sposoby pozyskiwał dla swoich podopiecznych odzież, nie wahał się nawet zajrzeć do szafy profesora. Gdy wiedział, że jest osoba potrzebująca wsparcia, przynaglany miłością odważnie domagał się gestu podzielenia. Jedną z takich akcji charytatywnych na rzecz ubogich zrelacjonował ks. prof. Janusz Nagórny: „Wpadł do mnie jak burza (było to u Niego dość częste) i zakrzyknął: «Mam mało czasu!» I zaraz dodał: «Niech ksiądz sprawdzi swoje szafy – jeśli ksiądz rok nie założył jakiejś koszuli, spodni czy marynarki, to musi ksiądz to wszystko oddać, bo mam takich, co potrzebują». Nie było dyskusji. Stał nade mną i patrzył uważnie, czy sprawiedliwie dokonuję tego przeglądu szafy”. Widział biedę swoich podopiecznych, dlatego nie wahał się zastosować tak niekonwencjonalnego zachowania. Ksiądz Nagórny charakteryzując postawę swego studenta, wskazywał na spontaniczność jego aktywności społecznej: „Czasami nazywaliśmy go żartobliwie «terrorystą». Swoją miłością i postawą służby, nade wszystko wobec chorych i biednych, wprost wymuszał na nas współudział w Jego pracach charytatywnych”. Działał na rzecz potrzebujących i to tłumaczyło, może czasem w opinii ludzkiej zbyt zuchwałe i nie zawsze zgodne z kanonem kulturowym zachowania. Jednak jakże bliska ewangelicznemu nurtowi była jego postawa. Dlatego ks. prof. Nagórny zakończył konkluzją relację z wizyty, której celem była lustracja garderoby: „Ale czyż można mu było tego odmówić, jeśli wiedziało się, że to wszystko naprawdę trafi do ludzi potrzebujących?”. Motywacja wypływająca z miłości do bliźniego, stawała się koronnym argumentem usprawiedliwiającym niecodzienne zachowania.
Odrobina człowieka
Inną formą zaangażowania Bożego ratownika była praca w pogotowiu ratunkowym. Pragnął służyć człowiekowi pomagając na duszy i ciele jako lekarz-misjonarz, dlatego pozyskując dodatkowe punkty na studia medyczne podjął pracę sanitariusza. Argumentował swoje decyzje słowami: „Formacja teologiczna pozwoli mi siebie zorganizować i uodpornić, ale i uczulić od wewnątrz, medycyna skonkretyzuje działania”. Widząc jasno wyznaczony cel, próbował tłumaczyć motywy podejmowania tak wielkiego wysiłku. Realnie patrzył z jednej strony na swoje możliwości i to, do czego wzywa go Bóg, a z drugiej strony był przynaglany bezgraniczną miłością bliźniego. Po ukończonym okresie zatrudnienia otrzymał opinię sporządzoną przez dyrektora placówki: „Ze swoich obowiązków służbowych wywiązywał się wzorowo. Cechuje go duża wrażliwość i troska o dobro chorego. Był pracownikiem sumiennym, zdyscyplinowanym, a swoje czynności wykonywał wzorowo”. Sposób w jaki angażował się w pracę, oceniany był bardzo wysoko nie tylko od strony merytorycznej, ale też ze względu na postawę moralną. Pracownicy, z którymi współdziałał zawodowo, również wypowiadali się pozytywnie o jego zaangażowaniu. Lekarz pracujący w oddziale pomocy doraźnej przekazał następujące świadectwo: „Bardzo ceniłam sobie Jacka jako sanitariusza i lubiłam z Nim jeździć, ale i Jacek często starał się o to, żeby pracować ze mną na dyżurze w jednym zespole wyjazdowym, ponieważ bardzo lubił rozmawiać o chorobach, leczeniu, pierwszej pomocy, a szczególnie o pacjentach z wyjazdów i pytać, jak im można pomóc. Tłumaczył, że ma swoich podopiecznych, starych, chorych, bez opieki oraz że często chodził na pielgrzymki jako sanitariusz i jako zabezpieczenie medyczne”. Powyższe słowa świadczyły zarówno o determinacji podejmowanych działań, jak i o poszukiwaniu nowych sposobności do poszerzenia wiedzy praktycznej.
Jego praca nie dotyczyła jedynie działań medycznych. Nawiązywał kontakt z chorymi, starając się okazywać odrobinę serca. Szczególną okazją był okres dyżurów świątecznych. Jacek opisywał tego typu przypadki: „Bardzo lubiłem pracę w święta. Często jeździliśmy do ludzi opuszczonych i samotnych, którzy nie byli chorzy, a jedynie potrzebowali odrobiny «człowieka»”. Potrzebowali bliskiej osoby, która poświęci swój czas i okaże zainteresowanie. Pracę w rzeszowskim szpitalu można określić, jako pogotowie miłości, rozdawał ją każdemu potrzebującemu, w każdych okolicznościach. Wiele razy wyrażał to przeświadczenie, że w człowieku cierpiącym odnajdywał oblicze Chrystusa: „Człowiek cierpiący, chory, to Chrystus i wszystko inne jest Jemu podporządkowane”. Służba wypływająca z wiary w obecność Jezusa w bliźnich potrzebujących wsparcia i pomocnej dłoni, nieustannie przynaglała go do ofiarnego zaangażowania.
Dawać maksimum
Charakterystycznym określeniem Krawczyka na to, czego pragnął w życiu, było słowo „maksimum”, ono wyznaczało mu kierunki działań. Dawanie ludziom maksimum, wciąż inspirowało go do poszukiwania nowych form służby. Chcąc wyrazić swe przeświadczenie o powołaniu dawania ludziom maksimum podkreślił: „Teraz już jestem pewien, że mam być lekarzem i teologiem, człowiekiem dającym z siebie maksimum”. Użyte zwroty odzwierciedlały, w jaki sposób poświęcał się na rzecz bliźnich. Widział jasno cel, który chciał osiągnąć i dążył do jego realizowania. Ten powtarzający się zwrot „dawać ludziom z siebie maksimum” obrazuje postawę heroicznej służby, zakotwiczonej w ewangelicznym przesłaniu.
Służba bliźniemu stawała się z czasem jego życiowym posłannictwem. W liście do rodziców Jacek tak ujął plan swojego rozwoju: „Moim jedynym marzeniem jest to, by stawać się naprawdę człowiekiem. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe. Bo być człowiekiem, to nie tylko głęboko jednoczyć się z Bogiem, ale być bratem dla każdego drugiego człowieka (Celowo użyłem «drugiego», a nie «innego»). Być człowiekiem, to śpieszyć z pomocą bez względu na to, kim on jest. Być człowiekiem, to wyniszczyć (dosłownie!) siebie w miłości Boga i ludzi”. Realizacja tego marzenia, stała się głównym celem Krawczyka. Zadanie odkrywania obrazu podobieństwa człowieka do Boga wymaga pokornego wysiłku i uznania tej prawdy w drugim człowieku. Tak rozumiana miłość bliźniego stawała się punktem startowym w każdym działaniu: „Zrozumcie mnie! Życie ma sens tylko, gdy oddaje się je w całości Bogu i ludziom. Życie jest piękne! Ale gdzie urok w egzystencji egoisty! Jestem teraz zakochany w życiu, ale wierzcie mi, gotów jestem je pozostawić i iść dalej do Tego, który na mnie czeka, by jak mówi Carretto, «być dzieckiem w ramionach Boga»”. Chciał korzystać z uroków życia, ale pozostawał w ciągłej gotowości do złożenia ofiary ze swego życia przez czynną służbę wobec bliźnich. Tak ujmował swoje odniesienie do potrzebujących: „Pokochałem cierpiących, bo są bliżej Boga niż ja”. Widział w bliźnim doświadczonym cierpieniem obecność Boga, co wzbudzało w nim wyjątkową wrażliwość, a zarazem spontaniczność w działaniu. Dzielił się miłością, wolnym czasem i nie traktował dawania siebie jako czegoś nadzwyczajnego, ale czynił to z radością: „Najwięcej serca posiadam dla ludzi biednych i opuszczonych. Doznaję wiele radości, gdy ich wspomagam i daję im siebie”. Ubogacający wymiar spotkania z potrzebującymi wyraził w słowach: „Te dwa lata, okres bardzo intensywnej pracy społecznej, ciągłego chodzenia po szpitalach i innych miejscach, gdzie nie zawsze ktoś inny miał ochotę się przejść, pozostawiły mi coś, czego nikt przekazać nie może i co stanowi procentujący kapitał”. Wiele razy podkreślał, że choć spalał się, służąc bliźnim, otrzymywał niewidzialne dary, które przechowywał w skarbcu swego serca.
Zobacz całą zawartość numeru ►