Posługa kapelana w SOR-ze

Tutaj trafiają wszyscy: zaskoczeni, wyrwani ze swojego dotychczasowego życia, wierzący i niewierzący, bogaci i biedni, szczęśliwi i będący na krawędzi rozpaczy. To miejsce wielkiej pracy dla kapelana.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2024-12-02

Dnia 15 października br. minęły trzy lata, odkąd zostałem posłany przez Arcybiskupa Wiktora Skworca do Górnośląskiego Centrum Medycznego w Katowicach. Szpital, w którym posługuję, jest właściwie takim „miasteczkiem”, składającym się z wielu budynków, wewnętrznych ulic, alejek spacerowych, lądowiska dla helikopterów, a nawet hotelu. Ktoś, kto przynajmniej raz zetknął się z tym miejscem, może śmiało powiedzieć, że to jedno z większych i najbardziej prężnych centrów medycznych na Śląsku. Pełni także całodobowy dyżur we wszystkie dni tygodnia i święta. Szereg specjalistycznych oddziałów w obrębie samej kardiologii, jak i pozostałych dziedzin medycyny, przyjmuje pacjentów nie tylko ze Śląska, ale i z całej Polski. Posiada aż dwa oddziały ratunkowe: kardiologiczny, dla Górnośląskiego Ośrodka Kardiologii i wieloprofilowy, dla Specjalistycznego Szpitala Wieloprofilowego.

W niektórych krajach, na przykład we Włoszech, kapelan zobligowany jest mieszkać na terenie szpitala. My z kolei – bo jest nas dwóch kapelanów – zamieszkujemy na probostwie pobliskiej parafii św. Jacka w Katowicach-Ochojcu. Ja posługuję w Specjalistycznym Szpitalu Wieloprofilowym, drugi kapelan – w Górnośląskim Ośrodku Kardiologii. Oba szpitale tworzą razem Górnośląskie Centrum Medyczne.

Każdy kapelan pracujący w dużym szpitalu wie, czym jest SOR. To nieustanna gotowość na przybycie w ciągu 10 minut. To także bycie pod telefonem całą dobę. Z tego powodu zawsze przynajmniej jeden z nas musi mieć dyżur. Nagłe wezwanie może zdarzyć się w każdej chwili, także w nocy, gdy przywożony jest pacjent w ciężkim stanie, w zagrożeniu życia.

Kiedy wchodzę na mój oddział ratunkowy, od razu spostrzegam dwa duże białe napisy na niebieskim tle: ACCIDENTS (wypadki) i EMERGENCIES (nagłe przypadki). To bardzo uproszczony, wstępny podział grup pacjentów, którzy tam trafiają. Ukazuje on specyfikę tego miejsca.

Kogo jako kapelan najczęściej spotykam w SOR-ze? Zawsze chodzi o pacjenta, którego życie jest zagrożone, po wypadku. Zazwyczaj lekarze i ratownicy ratują życie kogoś z wieloma obrażeniami. Do tego przystosowane są sale odpowiednio wyposażone w specjalistyczne sprzęty do: reanimacji, podtrzymywania krążenia, oddechu, a nawet do przeprowadzenia operacji w sytuacji krytycznej. Dlatego, gdy jestem wezwany na SOR, wiem, że muszę udzielić posługi bardzo sprawnie. Czasem liczy się każda minuta. Do tego muszę zrobić to tak, by nie zaburzyć pracy zespołowi medycznemu, który ani na chwilę nie przerywa swoich czynności. Czasem w SOR-ze udzielam sakramentu chorych w trakcie reanimacji. Szybko rozeznaję, czy zdążę odmówić cały obrzęd sakramentu, z litanią i błogosławieństwem nad olejem, czy tylko same słowa formuły sakramentalnej, co jest liturgicznie dopuszczalne.

Większość wezwań pochodzi od lekarza dyżurującego albo ordynatora. Zawsze jestem dobrze traktowany, z życzliwością i ze zrozumieniem dla mojej posługi, jak ktoś „swój”, kto jest częścią zespołu, choć wykonujący specyficzne zadanie... Były też sytuacje, kiedy lekarz mi szepnął: „księże, ta pacjentka umiera, bardziej już nie jesteśmy w stanie pomóc…”. Wtedy był czas nie tylko na spokojną modlitwę, ale i na odmówienie koronki do Bożego Miłosierdzia. Bywało, że akurat w momencie, kiedy ją kończyłem, serce pacjenta zatrzymywało się i razem z obecną rodziną i medykami odmawialiśmy modlitwę „Wieczny odpoczynek…”. Największą pociechą dla mnie były wówczas słowa lekarza i jego sms (po godzinie): „Bardzo księdzu dziękuję za obecność i modlitwę. Za to, że ksiądz tak szybko przybył”. Często moje pojawienie się na miejscu jest błyskawiczne, ponieważ akurat jestem na terenie szpitala, gdzieś na innym obchodzie, na adoracji albo wieczorem razem z chorymi na modlitwie w kaplicy. Mam zwyczaj wracania po południu szczególnie do tych chorych, którzy potrzebują dłuższej rozmowy, czy też generalnej spowiedzi. Wtedy przybycie na wezwanie zajmuje naprawdę tylko parę chwil.

SOR to pomoc pierwszego kontaktu. Tutaj, szczególnie w pierwszej sali, gdzie pacjenci są poddawani wstępnym badaniom, można spotkać osoby o różnym profilu: od 90-latki, która złamała biodro, poprzez mężczyznę w wieku średnim, który przeżył udar, aż po nastolatka, którego przywieziono prosto z imprezy z powodu przedawkowania narkotyków. Można tutaj spotkać jako pacjenta: profesora uczelni, managera firmy, nauczyciela, księdza, czy górnika. Szpital w Ochojcu często przyjmuje również pacjentów z różnych katastrof, o których słyszymy w mediach: wybuchu gazu w mieście, metanu w kopalni, czy tąpnięciu chodnika w kopalni. Zdarzają się też spotkania – dla mnie szczególne, bardziej osobiste – kiedy wśród pacjentów rozpoznaję kogoś z moich poprzednich parafian. Jedno z nich było dla mnie wyjątkowe i miłe, pomimo całej dramaturgii sytuacji. Było to spotkanie z górnikiem przywiezionym z katastrofy z kopalni KWK Rydułtowy, z mojej rodzinnej miejscowości. Gdy podszedłem do tego młodego człowieka, odezwał się: „Witam księże Marcinie”. Zapytałem ze zdziwieniem skąd mnie zna. – „Ksiądz był katechetą w gimnazjum w Pszowie! Przygotowywał mnie do bierzmowania”. To prawda, przez pięć lat mojej posługi uczyłem w pobliskim gimnazjum. Było to  zaskakujące i miłe dla mnie, że pamiętał.

Na Szpitalny Oddział Ratunkowy trafiają często ci, których problemy egzystencjalne przerosły i przeżywają załamanie psychiczne. Czasem niestety są uzależnieni od alkoholu i są znajdowani gdzieś na przystankach w delirium alkoholowym. Albo byli uczestnikami bójek i pobić. Zdarzają się osoby podejrzane o przestępstwa i wówczas przebywają w asyście Policji, nieraz zakuci w kajdanki dla bezpieczeństwa. Kościół w osobie kapelana jest posłany także do tych, którzy się pogubili. A Chrystus, Dobry Pasterz szuka wszystkich, także tych, którzy są na peryferiach.

Wspomniałem o tym, że nieraz jest ze mną rodzina pacjenta. SOR to miejsce, w którym czasem kończy się czyjeś życie, którego nie udało się uratować, także młodych ludzi – po wypadkach na motocyklu, próbie samobójczej, przedawkowaniu dopalaczy, narkotyków. Wtedy kapelan jest wezwany nie tylko do pacjenta. Wsparcia potrzebuje także jego rodzina. To zazwyczaj milcząca obecność. Często nie jestem w stanie rodzicom nic powiedzieć. Wówczas – rozeznaję – liczy się cisza, modlitwa, gesty, takie jak dotyk, przytulenie, podanie chusteczki do otarcia łez. Nie zapomnę pewnej wizyty, gdy byłem wezwany do nastolatka, którego życie zostało nagle przerwane. Szloch, rozpacz rodziców, a ja bez słów „wielkiej mądrości”. Obecność, czuwanie, modlitwa. Kiedy wychodziłem z sali, zauważyłem ratowniczkę medyczną ze łzami w oczach, która mówiła: „Przeżywam ten dramat rodziców jakby to był mój własny, w tym wieku są również moje dzieci”.

W Szpitalnym Oddziale Ratunkowym wsparcia potrzebują także ci, którzy tam pracują. Niekiedy dostrzegam poruszenie pacjentów oczekujących w kolejce do badań, gdy widzą, jak wchodząc na oddział z Najświętszym Sakramentem, skręcam do pokoju lekarza koordynującego pracę SOR-u, by się przywitać, chwilę porozmawiać i pobłogosławić. Błogosławię także dyżurkę ratowników. Słyszę wówczas nieraz słowa: „Bo jak ksiądz pobłogosławi, to jakoś spokojnie jest i bez nerwów, i wszystko się nam układa”. Czasem robię mały znak krzyża na czole medyków, którzy często sami o to proszą.

Na SOR przychodzę nie tylko w razie nagłego wezwania. Jestem tam codziennie. Zaglądam do sali obserwacji chorych. Tam również pacjenci potrzebują rozmowy. Są często przerażeni, oczekują na wyniki badań, nie są jeszcze zdiagnozowani. Udzielam tutaj Komunii świętej, a także sakramentu chorych. Parawanem oddzielam nieraz jednych pacjentów od innych i słucham wypowiadanej przez nich szeptem spowiedzi lub – jeśli to możliwe – zaprowadzam do sąsiedniej sali, by mogli mieć większy komfort. Zdarza się, że spotykam osoby deklarujące się jako niewierzące. Jedni są otwarci na rozmowy, inni okazują sprzeciw już na sam widok księdza w albie i stule. Okazuję im szacunek. Czasem kończę rozmowę krótkim kerygmatem: „Bóg Cię kocha, nawet jeśli Ty Go odrzucasz, jesteś dla Niego ukochaną Córką, umiłowanym Synem”; innym razem krótko: „Chrystus umarł i zmartwychwstał”. Zdarzają się też spotkania z obcokrajowcami, nie tylko z Ukrainy, ale i z Kanady, Francji, czy Sudanu. Mówię więc do nich parę słów po angielsku i życzę zawsze zdrowia.

Oddział ratunkowy to nie tylko badania, zabiegi ratujące życie, intensywna praca, ale też spotkania. Na przykład z okazji Świąt Bożego Narodzenia, na które co roku jestem zapraszany. Zawsze jest to godzina 9.30, modlitwa, posiłek razem z lekarzami i ratownikami przy wspólnym stole, a na nim przysmaki świąteczne: ryba, makówki, barszcz z uszkami, ciasto. To dzień, kiedy medycy dzielą się obowiązkami i przychodzą na spotkanie na raty, wymieniają się przy stole. Bo na tym oddziale nawet w święta jest bardzo dużo pracy.

Te rozmowy, to przekonanie, że jesteśmy razem jednym zespołem, są dla mnie bardzo cenne. Jako kapelan czuję wtedy, że choć nie jestem medykiem, spełniam również ważną misję. Wspólnie walczymy o człowieka. Jeśli Kościół jest „szpitalem polowym”, przywołując słowa papieża Franciszka, to kapelan na oddziale ratunkowym jest na pierwszej linii frontu. Tutaj trafiają wszyscy: zaskoczeni, wyrwani ze swojego dotychczasowego życia, wierzący i niewierzący, bogaci i biedni, szczęśliwi i będący na krawędzi rozpaczy. To miejsce wielkiej pracy dla kapelana. Opatruję duchowe rany pacjentów, prowadząc ich do żywego spotkania z Bogiem.


Zobacz całą zawartość numeru

Autorzy tekstów, ks. Marcin Niesporek, pozostali Autorzy, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2024nr12, Z cyklu:, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

1

Dzisiaj: 19.02.2025