On tu JEST!

Uwierzyłem Bogu, że jest najbardziej obecny i żywy właśnie w Eucharystii, a skoro ja chcę Go mieć w sobie, żeby mieć żywą wiarę, zacząłem codziennie chodzić na Mszę świętą.

zdjęcie: pixabay.com

2022-03-31

Odkrywanie tajemnicy Eucharystii jest jak droga życia. Na każdym etapie odkrywam coś nowego i szczególnego. Inaczej przeżywałem Mszę świętą jako dziecko, trochę inaczej odbierałem ją w młodości, dużo bardziej zacząłem ją rozumieć jako ksiądz, jeszcze więcej doświadczam jej owocności i mocy jako biskup. Jedno w tych doświadczeniach Eucharystii jest wspólne: prawdziwa obecność Jezusa. Zmieniają się okoliczności mojego życia, a Bóg jest i działa, może właśnie dlatego, zawsze inaczej, bo inne są moje potrzeby, problemy i pytania. Choć Msza jest ciągle taka sama, choć Bóg w Eucharystii jest ciągle tym samym Bogiem, to zaskakuje mnie nowością swojego działania, odpowiedzią na nowe wyzwania, przed którymi staję w życiu.

Tabletka z krzyżykiem

Jedna z moich najwcześniejszych myśli o Eucharystii jest związana z odkryciem jej uzdrawiającej mocy. W czasach mojej młodości najpopularniejszym lekarstwem na bóle były tak zwane tabletki z krzyżykiem. Pamiętam jak jeździłem rowerem do sklepu albo apteki, żeby kupić dla mamy te tabletki. Były to duże, białe pastylki z wyciśniętym krzyżem w środku. Pewnego razu, na Mszy świętej niedzielnej, z której niewiele rozumiałem i która wtedy nie należała do moich najciekawszych zajęć, zastanawiałem się usilnie, po co ludzie muszą chodzić do kościoła? I nagle, jakby w odpowiedzi na te dziecięce wątpliwości, zobaczyłem ludzi idących w procesji do Komunii świętej. Widziałem jak ksiądz wkłada im do ust coś białego, co natychmiast skojarzyło mi się z owymi tabletkami z krzyżykiem. Ten biały komunikant miał przecież wyraźnie wygląd pastylki z krzyżem w środku. W mojej dziecięcej głowie pojawiło się radosne odkrycie: „ludzie chodzą do kościoła, żeby przyjąć od Pana Boga lekarstwo na swoje choroby i słabości!”. Ta odpowiedź pomagała mi potem zrozumieć, dlaczego trzeba chodzić do kościoła na Mszę świętą. I choć dalej, jak większość dzieci, nie rozumiałem wielu skomplikowanych czynności liturgicznych, wiedziałem jedno: Msza święta jest potrzebna jak lekarstwo na dobre i zdrowe życie. Przypominam sobie to doświadczenie zawsze kiedy po słowach kapłana: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”, odpowiadamy: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona moja dusza”.

Chleb żywy

Dość późno odkryłem powołanie kapłańskie. Bóg, zanim zawołał mnie, żebym został księdzem, musiał doprowadzić mnie do prawdziwego nawrócenia. Zawdzięczam je w całości ludziom chorym. Podczas studiów zaangażowałem się we wspólnotę młodych ludzi przyjaźniących się z osobami niepełnosprawnymi. Ponad trzydzieści lat temu życie osób niepełnosprawnych było dużo trudniejsze niż dziś. Odwiedzaliśmy ludzi, którzy nie mieli nawet porządnego wózka inwalidzkiego, ani innych rzeczy potrzebnych do przyzwoitego funkcjonowania.

Zacząłem się przyjaźnić z moim rówieśnikiem, chorym od urodzenia na porażenie mózgowe. Pierwszy raz w życiu zetknąłem się bezpośrednio z człowiekiem leżącym na łóżku, przywiązywanym pasami do wózka. Z litością patrzyłem jak we wszystkim potrzebuje pomocy innych ludzi. Jednak podczas kolejnych spotkań intrygowało mnie coś zupełnie innego. Ten niepełnosprawny chłopak wydawał się być szczęśliwszy ode mnie – zdrowego i samodzielnego człowieka. On miał tak mało, a śmiał się częściej niż ja. Ja miałem zdrowe ręce, nogi, studiowałem, a ciągle na coś narzekałem i o coś miałem pretensje do Boga. W końcu zadałem mu pytanie: „Dlaczego ty jesteś ciągle radosny? Czy może tylko udajesz takiego szczęśliwego? Skąd ty masz tyle radości w sobie?”. Jego odpowiedź zmieniła całe moje życie.

Ten młody, niepełnosprawny chłopak odpowiedział mi bardzo prosto, ale zdecydowanie: „To dlatego, że wierzę w Boga. Wierzę, że On jest i to Bóg daje mi siłę i radość”. Natychmiast zapragnąłem wtedy takiej wiary. Zrozumiałem, że Bóg nie zawsze daje uzdrowienie, ale zawsze daje siłę do pokonania i dźwigania największych problemów. Zacząłem szukać żywej wiary i odnalazłem ją w codziennej Mszy świętej. Uwierzyłem Bogu, że jest najbardziej obecny i żywy właśnie w Eucharystii, a skoro ja chcę Go mieć w sobie, żeby mieć żywą wiarę, zacząłem codziennie chodzić na Mszę świętą.

Bóg nas przyjmuje

My księża, jesteśmy kapłanami głównie dla Eucharystii. Jeśli księża są ważni to przede wszystkim dlatego, że wybrał ich Bóg za narzędzia, dzięki którym Jezus daje siebie ludziom. Gdyby nie było kapłanów, nie mielibyśmy Pana. Skoro kiedyś odkryłem, że największym źródłem radości jest żywa wiara, to zaraz potem odkryłem, że najcenniejszym darem, jaki mogę dać ludziom, jest właśnie Bóg obecny w Najświętszym Sakramencie. Można to robić najpełniej kiedy zostaje się kapłanem. Mniej więcej tak odkrywałem swoje kapłańskie powołanie. Zawsze chciałem ludziom dać coś najlepszego i nagle Bóg mi pokazał, że jako kapłan, będę mógł dawać ludziom żywego Boga. Mogę robić to samo, co apostołowie, którzy do żebrzącego na ulicy chorego człowieka powiedzieli: „Nie mamy srebra, ani złota ale dajemy ci to, co mamy najcenniejszego: w imię Jezusa Chrystusa – mówię ci wstań!”. Mam do dziś to wielkie przekonanie, że choćbym, jako ksiądz, był świetnym gospodarzem na parafii, choćbym dobrze uczył dzieci w szkole, pięknie mówił kazania, miał dużo ludzkich talentów, to niewiele bym dał ludziom, gdyby nie było Mszy świętej i daru Komunii świętej. Jednak w tym pobożnym myśleniu musiałem jeszcze przeżyć poważną przemianę. Na początku kapłaństwa chciałem bardzo dużo zrobić dla Boga, ale swoją własną mocą i pomysłami. Chciałem dawać ludziom Jezusa ale po swojemu, tak, żeby było widać bardziej mnie niż Boga. Pamiętam pierwsze, gorliwe lata kapłaństwa. Miałem mnóstwo pomysłów, inicjowałem wiele nowych akcji duszpasterskich, szczególnie z myślą o młodzieży. Drukowałem dużo ulotek, plakatów, zdobywałem wiele środków, żeby nawracać młodzież. Owoce były jednak mizerne wobec wielkiego nakładu pracy i zdobywanych środków. Poskarżyłem się kiedyś Bogu podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, pytając, czemu mnie nie wspiera, czemu daję z siebie tak dużo, a ludzie nie chcą się nawracać i uświęcać? Parząc na milczącą, białą Hostię nagle dotarło do mnie, że tak naprawdę robię wszystko dla Boga, ale bez Boga, że podejmuję wiele aktywności, ale mało się modlę i mało zapraszam Jezusa, żeby działał przeze mnie. Po tej modlitwie zmieniłem zupełnie akcenty swojej kapłańskiej posługi. Na pierwszym miejscu postawiłem Mszę świętą i adorację Najświętszego Sakramentu. Poczułem wreszcie wyraźnie, że to nie ja przyjmuję Boga, ale Bóg przyjmuje mnie; że przyjmując Go do swojego serca, nie staję się Jego właścicielem, ale to On ma kierować mną i moim życiem. Może nie nawróciłem przez taką przemianę wszystkich ludzi, ale przynajmniej zrozumiałem, że miarą naszego chrześcijaństwa nie jest nasze ludzkie działanie, ale działanie Boga obecnego w Najświętszym Sakramencie.

Źródło i szczyt

Wiara jest jak życie. Idzie z nami wszędzie tam, gdzie my idziemy. Jest z nami w naszych sukcesach i naszych porażkach, wtedy gdy jesteśmy silni i młodzi, ale i wtedy, gdy zaczynamy się starzeć i chorować. Przez wiarę idzie z nami sam Bóg. Idzie również, a może przede wszystkim, w sakramencie Eucharystii, od pierwszej Komunii świętej, aż po tę ostatnią, udzielaną jako Wiatyk w chwili umierania. Z jednej strony od Mszy świętej zaczyna się nasze nowe życie w Chrystusie, a z drugiej – jest ona pokarmem na życie wieczne. Dlatego o Eucharystii mówimy, że jest źródłem i szczytem naszego chrześcijańskiego życia. Mam tego pełną świadomość w mojej obecnej posłudze biskupiej.

Czym dla biskupa jest Eucharystia? Krótko mówiąc: wszystkim! Jest najpierw najpełniejszym, najprawdziwszym spotkaniem z Bogiem. On tu jest! A skoro podstawową misją biskupa jest dawać ludziom Boga, to nie można tego zrobić inaczej i lepiej, jak przez sprawowanie Mszy świętej i wspólną adorację Najświętszego Sakramentu. To nie jest tak, że Msza święta jest dodatkiem do wizytacji, odpustów, jubileuszy, różnych świąt religijnych czy patriotycznych. Ona nie jest dodatkiem, ani czymś „przy okazji”, ona jest istotą i najważniejszym momentem tych wszystkich wydarzeń. Źle się dzieje, jeśli w naszej praktyce kościelnej przychodzimy na Mszę świętą jedynie z racji jakichś ważnych okazji. Z miłości i z wiary w Eucharystię, warto przyjść czasem na Mszę świętą w tygodniu, bez żadnej okazji i bez żadnych przytłaczających spraw i próśb.

Nie mam też wątpliwości, że Eucharystia buduje Kościół, wspólnotę, jedność w naszej ludzkiej rodzinie. Zauważmy, że Bóg, którego przyjmujemy w Najświętszym Sakramencie, pozwala siebie nazywać Komunią. Przyjmujemy Komunię, przystępujemy do Komunii. Jednym słowem, nasz pełny udział we Mszy świętej jest świadectwem naszej jedności z Bogiem, ale równocześnie jest dla nas uzdolnieniem do jedności z braćmi i siostrami. Kiedy mamy kłopoty z relacjami z ludźmi, z jednością w rodzinie, czy nawet we wspólnocie kościelnej, zacznijmy budowanie i uzdrawianie tej jedności nie od gadania i wyjaśniania konfliktów, ale od daru Mszy świętej, od adoracji Jezusa. Bóg najpełniej nas uzdalnia do budowania prawdziwej jedności pomimo naszych grzechów, ambicji, różnych wrażliwości. Oczywiście pod warunkiem, że na Mszy świętej skupimy się na Bogu, a nie na zewnętrznych formach liturgicznych. Historia Kościoła, w której przecież nie brakuje trudnych momentów i grzesznych ludzi, pokazuje jak Bóg buduje jedność pomimo tych ludzkich słabości i ograniczeń. Czuję to wciąż jako biskup powołany też do posługi budowania jedności między księżmi, do jedności w parafiach i wspólnotach. Nie dałoby się budować tej jedności bez Komunii z Bogiem w Eucharystii.

Na koniec chcę jeszcze wspomnieć o adoracji Najświętszego Sakramentu. Już samo słowo adoracja kojarzy się z miłością. Tak, każda chwila adoracji rozszerza nasze serca, uzdalnia je do większej miłości, nawet wtedy, gdy nie umiemy zdobyć się na miłość, gdy nasze serca są skurczone i zranione. Jest taka zasada, która mówi, że takim się stajesz, na co patrzysz. Dziwimy się, że jest w dzisiejszym świecie tyle agresji, zła, nieczystości i niekontrolowanych emocji. Trudno się temu dziwić, jeśli w telewizji i Internecie każdego dnia oglądamy tysiące obrazów o takiej właśnie treści. Bóg zaprasza nas do czegoś zupełnie innego – do oglądania Jego obecności w Najświętszym Sakramencie w czasie adoracji. Kiedy adorujemy Jezusa, patrzymy na Niego, nasz umysł i serce robią swego rodzaju fotografię Jezusa i zapisują ją na kliszy naszej duszy. Od tego, czy patrzymy na Jezusa zależy to, czy stajemy się do Niego podobni. Na tym polega adoracja. Nie chodzi w niej tylko o piękne i pobożne modlitwy, o pełne wzruszeń i zachwytów emocje, ale właśnie o patrzenie, nawet okupione rozproszeniami i znudzeniem. Tacy się stajemy, na co patrzymy. Od patrzenia na Jezusa zależy to, jacy będziemy. Adoracja uczy mnie więc nie tylko bardziej Jezusa kochać, ale również pomaga mi codziennie upodabniać się do Niego. Święty Jan Maria Vianney, proboszcz z Ars, zasłynął najkrótszym i najważniejszym kazaniem z całego swojego kapłańskiego życia. Przyklęknął kiedyś przed tabernakulum, zatopiony w jakiejś nieziemskiej rzeczywistości, zaczął pokazywać ręką w stronę Najświętszego Sakramentu i wołał ze łzami w oczach: „On tu jest!”. Oto cała, największa tajemnica Eucharystii, która wyjaśnia wszystko inne: Jezus jest tu obecny naprawdę!


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, pozostali Autorzy, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2020nr06, Z cyklu:, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 24.04.2024