Ręce zniszczone miłosierdziem

O małych cudach codzienności, kromkach z powidłami i potędze ludzkich więzi opowiada Emilia Wilde.

zdjęcie: canstockphoto.pl

2015-08-28

REDAKCJA: – Od naszego ostatniego spotkania minęło ładnych parę lat. Wiele się w Pani życiu zmieniło przez ten czas.

EMILIA WILDE: – Owszem. Ja jednak poszłabym krok dalej i powiedziała, że właściwie zmieniło się wszystko. Najwięcej owych zmian zaszło z chwilą śmierci mojego męża Stefana. Było to w 2012 roku. Pamiętasz go choć trochę?

– Tak, ale muszę przyznać, że pamiętam go tylko z tych czasów, gdy chorował.

– Mąż cierpiał 20 długich lat i pewnie dlatego wielu naszych przyjaciół pamięta go tylko leżącego w łóżku lub siedzącego na wózku inwalidzkim.

– Pewnie tak, ale ja oprócz widoku kroplówek, pieluchomajtek i materaca przeciwodleżynowego przechowuję w sercu także odbicie zawsze rozpromienionej twarzy pana Stefana. To moje najbardziej wyraźne wspomnienie z nim związane. Twarz. Oczy. Usta. Uśmiech. W jego obliczu można było odnaleźć niegasnący płomień – płomień nadziei, płomień życia.

– To prawda. Ale to, że mój mąż był właśnie taki jak mówisz – radosny i pełen życia – działo się za sprawą ludzi, których wciąż było mnóstwo w naszym domu. Przychodzili krewni, znajomi, sąsiedzi, a czasem także zupełnie obcy i przypadkowi ludzie, których ktoś ze sobą przyprowadził. Mój mąż wszystkich ich bardzo szanował i niezwykle cenił sobie każdą więź.

– Skoro mówimy o więziach, to chcę w tym miejscu przywołać tę jedną, wyjątkową więź, która dla Pani męża była szczególnym rodzajem bliskości i zażyłości – przyjaźń z siostrą Bogumiłą, szarytką.

– Siostra Bogusia i Stefan przyjaźnili się kilkanaście lat. To była naprawdę niezwykła więź. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy na pewnym etapie choroby mój mąż musiał przyjmować zastrzyki przeciwbólowe. Sama nie potrafiłam w tym względzie usłużyć mężowi. Nie chciałam zrobić mu krzywdy swoją niezdarnością w posługiwaniu się strzykawką. Została nam więc przydzielona pielęgniarka środowiskowa, która miała przez miesiąc przychodzić do męża. Owa pielęgniarka rozchorowała się jednak i w jej zastępstwie trafiła do nas siostra Bogusława. Miało to być krótkie zastępstwo tylko na czas kilkudniowej nieobecności pielęgniarki. Życie pisze zaskakujące scenariusze, bo z tych planowanych kilku dni robienia zastrzyków, zrodziła się wieloletnia przyjaźń.

– Aby nazwać kogoś przyjacielem, potrzeba zwykle długiego czasu. Zaufanie, okazywanie wsparcia w trudnych chwilach, chęć wspólnego spędzania czasu, wyznawanie tych samych wartości – to tylko niektóre składowe prawdziwej przyjaźni. Więź między Pani mężem a siostrą Bogusławą nie zrodziła się chyba po tych zaledwie kilku zrobionych zastrzykach?

– Nie, ale od tego się zaczęła. Właśnie te – mogłoby się wydawać – banalne zastrzyki są dla mnie kwintesencją tego, czym jest głęboka przyjaźń. Przyjaciel to ktoś, kto pojawia się wtedy, gdy inni odchodzą. To jest ktoś taki, kto gotowy jest poświęcić dla ciebie ostatni ułamek swojego wolnego czasu, ktoś, kto nie wypomina ci ilości wyświadczonych przysług, ktoś do kogo możesz zadzwonić o każdej porze, bo wiesz, że on ci na pewno pomoże albo przynajmniej wysłucha. Te zastrzyki są dla mnie obrazem przyjaźni, która wyraża się w drobnostkach codzienności. W przyjaźni wcale nie chodzi o wzniosłe uczucia i wielkie deklaracje. One oczywiście także mają wartość i są potrzebne od czasu do czasu, ale przyjaźń to według mnie przede wszystkim głębokie przekonanie, że istnieje ktoś, kto nie zostawi cię w potrzebie i sam nie będzie się wahał poprosić cię o pomoc.

– Kim zatem była owa szarytka, że zapracowała sobie na zaszczytne miano przyjaciela Pani męża, przyjaciela rodziny?

– Siostra Bogusława była osobą absolutnie wyjątkową. Posiadała niezwykłą zdolność docierania do drugiego człowieka przez gesty. Pamiętam pewną sytuację, która pokazała mi, że siostra Bogusława nie jest kimś kto przychodzi do chorego tylko z jakąś usługą medyczną, ale przychodzi przede wszystkim, by spotkać człowieka. Mój mąż miał tak pokłute ręce, że nie można było znaleźć miejsca, by zrobić kolejny zastrzyk. Z bólu nie pozwalał się nikomu dotknąć. Gdy któregoś razu siostra zorientowała się o co chodzi, zdecydowanie odłożyła na bok strzykawkę i wychodząc oświadczyła, że niebawem wróci. Po dwóch godzinach pojawiła się ponownie z małym pudełeczkiem. Miała tam maść, którą sama przygotowała z krochmalu, rumianku i siemienia lnianego według receptury swojej mamy. Była to maść łagodząca podrażnienia i przyspieszająca gojenie ran. Siostra przez kilka dni nie robiła więc zastrzyków tylko przychodziła i wcierała bardzo delikatnie tę maść w ręce Stefana. Sama podjęła taką decyzję, nie konsultując tego z lekarzem prowadzącym. Ktoś powie: bezmyślna i nieodpowiedzialna kobieta. A ja takich sytuacji przeżyłam bardzo wiele i za każdym razem one ratowały mojego męża. Siostra Bogusława miała ten rodzaj medycznego wyczucia, który pozwalał jej podejmować odważne decyzje – oczywiście zawsze dla dobra chorego. Przez te wszystkie lata nigdy się nie zdarzyło, aby w jakikolwiek sposób zaszkodziła Stefanowi. Po jej interwencjach – często niekonwencjonalnych – zawsze przychodziła poprawa.

– Pani mąż czuł się przy niej bezpiecznie.

– Nie tylko on. Ja również czułam się pewniej, wiedząc, że siostra jest obok. Jej obecność często ratowała mojego męża przed najgorszym, także w sensie dosłownym. Zdarzyło się kiedyś, że podczas popołudniowej drzemki Stefan przestał oddychać. Siostra Bogusława siedziała wtedy przy jego łóżku, odmawiając modlitwę brewiarzową. Kiedy zorientowała się, że mąż nie oddycha, natychmiast przystąpiła do reanimacji, a mnie kazała dzwonić po lekarza. Ratowała Stefana bardzo profesjonalnie, bez najmniejszych oznak paniki.

– To niezwykłe zrządzenie Opatrzności, że siostra była przy Pani mężu akurat wtedy, gdy przestał oddychać. Przecież miała także innych podopiecznych, którym poświęcała wiele czasu i uwagi...

– To prawda. Siostra Bogusława biegała od chorego do chorego. Nie wiem dokładnie iloma osobami wówczas się opiekowała, ale myślę, że było ich przynajmniej kilkanaście. Pamiętam jej dłonie. One były niemym świadectwem ogromu pracy, którą codziennie wykonywała, służąc chorym. To nie były dłonie delikatne, gładkie i subtelne. Przypominały raczej dłonie mężczyzny pracującego w polu. Popękany naskórek, liczne zadrapania i zasinienia, krótko obcięte paznokcie. Ale jej dotyk był za to niezwykle delikatny i kojący. Potrafiła tymi wielkimi i szorstkimi rękami przynieść choremu upragnioną ulgę – wiedziała jak złapać, gdzie przytrzymać, kiedy przytulić i pogłaskać.

– Miała ręce zniszczone służbą i niełatwą codziennością wśród chorych. Ręce zniszczone miłosierdziem...

– O tak! To określenie bardzo pasuje do siostry Bogusławy. Ona była rozmiłowana w pomaganiu chorym. Kiedy obserwowałam jak troskliwie opiekuje się Stefanem, miałam pewność, że Pan Bóg powierzył jej wielkie zadanie i dał liczne talenty do jego wypełniania.

– Wiem, że siostra Bogusława potrafiła nie tylko pielęgnować chorych i delikatnie wkłuwać im zastrzyki, ale miała również niezwykłą zdolność rozmawiania z nimi.

– W przedziwny sposób łączyła pielęgniarską fachowość z ludzką wrażliwością. Myślę, że źródło tego wszystkiego było w jej duchowości. Ona trwała w wielkiej zażyłości nie tylko z chorymi ale przede wszystkim z Panem Bogiem. I jestem przekonana, że to On dawał jej siłę, że działał przez nią. Kiedyś mój mąż miał objawy depresji. Zamknął się w sobie, nie chciał jeść, częściej mówił o śmierci. Z dnia na dzień był coraz smutniejszy. Siostra siedziała wówczas przy jego łóżku i wiele się modliła. Potrafiła też cierpliwie słuchać. Nigdy z niczym się nie narzucała, po prostu była. Do dzisiaj ze wzruszeniem wspominam jej niezawodny sposób na wszystkie smutki chorych. Otóż, kiedy bywało już naprawdę źle, siostra Bogusława przynosiła różaniec i powidła truskawkowe własnej roboty. Mówiła chorym, także Stefanowi, że dostaną kromkę z powidłami jeśli odmówią z nią dziesiątkę różańca. A ponieważ wszyscy uwielbiali te powidła, modlitwy było coraz więcej i więcej... Czasem, aby wyjść z wielkich tarapatów, wystarczy dobry pomysł i trochę życzliwości.

– Tyle tylko, że siostra Bogusława miała tej życzliwości więcej niż „trochę”.

– Muszę się przyznać, że czasem byłam nawet trochę zazdrosna o te jej kontakty z chorymi, o kontakty ze Stefanem. Ona naprawdę wiedziała, co to znaczy zjednywać sobie ludzi. Miała w sobie to „coś”. Ale zawsze jest cena takiej bliskości z drugim człowiekiem. Ona nigdy nikomu nie odmawiała pomocy. Po prostu nie potrafiła odmawiać. Dlatego nieraz widziałam zmęczenie na twarzy siostry albo wyczerpanie trudną pracą. Tak to już jest, że ci, którzy wciąż dają coś z siebie, zwykle zapominają o własnych potrzebach.

– Siostra Bogusława zmarła 3 lata temu. I choć pod koniec życia sama zmagała się z ciężką chorobą, właściwie do ostatnich dni służyła swoim podopiecznym.

– To prawda. Dla niej nie istniało tłumaczenie się chorobą, trwała przy chorych do końca. Bardzo dobrze pamiętam jej pogrzeb. Oprócz sióstr ze zgromadzenia i najbliższych krewnych, przyszły tłumy chorych i ich rodzin. To był naprawdę niesamowity widok. Skromna trumna bez zdobień, skromny katafalk i całe mnóstwo kwiatów, które zajmowały każdą wolną przestrzeń w kościele... Ciepło wspominam także ostatnią wizytę siostry Bogusławy w moim domu. Mimo śmierci mojego męża, pozostawałyśmy w serdecznym kontakcie i siostra czasem mnie odwiedzała. To było 10 dni przed jej śmiercią. Wpadła jak zwykle, trzymając kartę zleceń i torbę z opatrunkami pod pachą. Znalazła dla mnie czas między jedną a drugą wizytą u chorego. Jej twarz była pogodna, pełna uważnego skupienia. Trochę rozmawiałyśmy, wspólnie odmówiłyśmy modlitwę. Tego dnia jednak siostra była jakaś inna. Jakby wiedziała o czymś, o czym jeszcze nikt inny nie wiedział. Wychodząc bez słowa, uścisnęła mnie ciepło i uśmiechnęła się. Wtedy nie przypuszczałam nawet, że uczestniczę w pożegnaniu, w pożegnaniu na zawsze. Kto wie, może siostra Bogusława czuła, że jest to jej ostatni ostry dyżur? Może wiedziała, że nie będzie więcej obchodów i wizyt? Kto wie... Zapamiętam ją właśnie taką – uśmiechniętą, obładowaną siatkami, trochę w pośpiechu, jakby w pół zdania. Ucieleśniona dobroć.

– Wiem, że Pani również służy chorym.

– Staram się jedynie spłacać zaciągnięty niegdyś dług dobroci. Moje siły są jeszcze na tyle duże, że mogę się nimi podzielić. Ale nie śmiałabym nazywać mojej działalności służbą. Naprawdę daleko mi do tego. Pomagam kilku chorym z sąsiedztwa. Nie mam dla nich tyle czasu i cierpliwości ile powinnam. Robię, co mogę, by trochę umilić im czas. To wszystko.

– Zawsze była Pani osobą bardzo skromną. Myślę jednak, że już sama obecność przy chorych jest dla nich wielkim darem serca, który doceniają i na który z utęsknieniem czekają. Będąc z nimi, daje im Pani to, co najcenniejsze – czas i obecność. Nie ma nic ważniejszego.

– Oby tylko starczyło mi sił, bym mogła swój dług spłacić w całości.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Numer archiwalny, W cztery oczy, 2015-nr-08, Miesięcznik, Cogiel Renata Katarzyna, Autorzy tekstów

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 19.04.2024