Kruchy jak lód

Kiedy miałem 17 lat i ponad trzydzieści złamań za sobą, lekarze zawyrokowali wreszcie, że cierpię na kruchość kości o nieznanym pochodzeniu.

zdjęcie: canstockphoto.pl

2016-07-01

Urodziłem się całkowicie zdrowy. Przez kilka pierwszych lat życia nic nie wskazywało na to, że w przyszłości mogę mieć jakiekolwiek kłopoty ze zdrowiem. Kiedy rozpocząłem naukę w szkole podstawowej wszystko się zmieniło.

Życie w gipsie

Pierwszy raz połamałem się na lekcji wychowania fizycznego. Lekko potknąłem się o piłkę i złamałem sobie nogę i trzy żebra. Wszyscy mocno się dziwili, bo wcale nie upadłem i nie powinienem był wyrządzić sobie aż takiej krzywdy. W kolejnych trzech latach miałem sześć złamań. Łamałem się w bardzo zwyczajnych sytuacjach, w których zwykle nie dochodzi do żadnych urazów. To zaniepokoiło moich rodziców, którzy zaczęli szukać dla mnie pomocy. Wielu lekarzy rozkładało ręce, nie mogąc postawić właściwej diagnozy. Kilku z nich podejrzewało wrodzoną łamliwość kości, ale ostatecznie wykluczono tę chorobę.

Jeździłem od kliniki do kliniki, odwiedzając po drodze wszystkie możliwe oddziały szpitalne. Nieskończoną ilość razy pobierano mi krew do badania. Kroplówkom, wkłuciom, analizom i lekarskim oględzinom nie było końca. Oczywiście przez cały ten czas leczyłem jakieś złamanie: bez przerwy miałem założony gips – raz na nodze, innym razem na ręce, potem znów na nodze i tak w kółko. Można powiedzieć, że właściwie nie wychodziłem z gipsu. Nagminnie miałem też połamane żebra, więc bez przerwy byłem poowijany bandażami.

Bilans strat

Po każdym złamaniu musiałem przechodzić rehabilitację, by unieruchomione kości i stawy mogły wrócić do sprawności. Okazało się jednak, że nawet zwykła rehabilitacja stanowiła dla mnie zagrożenie, bo podczas ćwiczeń, które miały mi pomóc, ja doznawałem kolejnych złamań. To się nigdy nie kończyło. Przechodziłem z jednego złamania w drugie.

W związku z tym zacząłem mieć także inne kłopoty zdrowotne. Coraz częściej zapadałem na infekcje górnych dróg oddechowych, na skórze otwierały mi się bolesne i trudno gojące się rany a na skutek przyjmowanych leków wypadały mi włosy.

Póki mogłem, uczęszczałem do szkoły razem z innymi, ale przyszedł moment, kiedy musiałem zacząć korzystać z nauczania indywidualnego w domu lub w szpitalu. Bardzo to przeżyłem, bo traciłem nie tylko zdrowie, ale także codzienny kontakt z kolegami i wiele cudownych chwil, które zwykle stają się udziałem nastolatków.

Kiedy miałem 17 lat i ponad trzydzieści złamań za sobą, lekarze zawyrokowali wreszcie, że cierpię na kruchość kości o nieznanym pochodzeniu. Nikt nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, skąd wzięła się owa kruchość kości i czy kiedykolwiek jeszcze będę mógł w miarę normalnie żyć.

Cały czas zaliczałem kolejne złamania i pobyty w szpitalach lub sanatoriach. Byłem całkowicie wyczerpany, wychudzony i kruchy jak lód.

Nieoczekiwana pomoc

Najbardziej cierpiałem z powodu odizolowania od rówieśników. Wprawdzie odwiedzali mnie co jakiś czas, ale ja czułem, że tracę z nimi kontakt i że dalekie im są moje problemy. Nie potrafiłem się z tym pogodzić.

Wtedy dość nieoczekiwanie zaczęła mnie odwiedzać koleżanka z klasy, której – wstyd się przyznać – nie lubiłem. Denerwował mnie jej styl bycia; była powolna i mniej zwariowana niż inne koleżanki. Pierwszy raz przyszła, aby przynieść mi podręcznik, którego potrzebowałem. Potem były kolejne wizyty. Na początku tego nie zauważałem, ale z czasem zorientowałem się, że ma ona w sobie bardzo dużo cierpliwości i że chętnie mi pomaga choć nikt jej o to nie prosił. Robiła to bezinteresownie. Przychodziła trzy razy w tygodniu na kilka godzin. Głównie rozmawialiśmy, ale czasem też wspólnie czytaliśmy lub oglądaliśmy telewizję.

Ona po prostu była. Wiernie: dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Zawsze miała dla mnie dobre słowo i mogłem na nią liczyć. Nigdy nie usłyszałem od niej, że nie ma czasu albo, że czegoś nie da się załatwić. Naprawdę byłem jej za to bardzo wdzięczny.

Moje leczenie nadal było uciążliwe i nic nie wskazywało na to, że szybko się skończy. Po okresie buntu i niezadowolenia przyszedł moment, w którym zaakceptowałem swoją sytuację i postanowiłem, że spróbuję na nowo odnaleźć się w życiu z chorobą. Cały czas jestem na etapie układania wszystkiego od początku. Choroba mobilizuje mnie, abym starał się być samodzielny i nie przyzwyczajał się zbytnio do tego, że wszyscy będą na każde moje zawołanie. Do tego można się łatwo przyzwyczaić i jest to bardzo niebezpieczne.

Jestem wdzięczny

Mam obecnie 24 lata. Wciąż jestem chory i często się łamię. W chorobie przeżywałem różne chwile, czasem lepsze, częściej jednak gorsze. Bywa, że trudno mi zebrać siły na kolejny dzień ćwiczeń i badań. Nieraz zdarza się, że moje zniechęcenie bierze górę nad dyscypliną. Wtedy mam ochotę się poddać. Jednak dzięki obecności i wsparciu najbliższych oraz pomocy kilku wiernych przyjaciół, nie załamuję się i mobilizuję do dalszych ćwiczeń.

Jestem wdzięczny bliskim mi osobom za każde dobro, za każdy życzliwy gest. Wiem, że bez tego byłoby mi dużo ciężej zmagać się z trudnościami, które niesie ze sobą choroba. Myślę, że bez ich wsparcia nie poradziłbym sobie w codziennym pokonywaniu moich ograniczeń.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Numer archiwalny, Miesięcznik, pozostali Autorzy, Autorzy tekstów, Panorama wiary, 2016-nr-06

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 26.04.2024