Miłosierdzie Boże bramą do zbawienia. A co z zasługiwaniem?

Jako osoby chore i cierpiące możemy dzięki swojemu cierpieniu, w którym otwieramy się na Boga i pozwalamy Bogu nim zarządzać, stać się razem z Nim uczestnikami zbawiania świata. I to nie dlatego, że my jesteśmy zbawicielami, ale dlatego, że On nas włącza w swoje dzieło zbawcze.

zdjęcie: www.freechristimages.org

2025-04-01

W naszym rozważaniu będzie nas prowadzić Słowo Boże, bo tylko ono może nas zbliżyć do tajemnicy miłosierdzia. To w Słowie Bożym będziemy szukali światła. Rozpocznijmy zatem od przeczytania fragmentu Ewangelii św. Łukasza Łk 15, 1- 3.11-32. Przypomnijmy, że Ewangelia Łukasza nazywana jest „Ewangelią Miłosierdzia”, a rozdział 15. tej Ewangelii nazywany jest „Ewangelią w Ewangelii”. Jest pulsującym centrum przesłania miłosierdzia.

Ramiona Boga otwarte dla wszystkich

Dlaczego Jezus opowiada tę przypowieść? Tymi, którzy Go do opowiedzenia tej przypowieści niejako zmotywowali, byli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Otóż faryzeusze – skądinąd bardzo religijni, pobożni, modlący się i zachowujący wszelkie posty i przepisy Prawa – nie są w stanie zaakceptować widoku Jezusa, który pozwala grzesznikom i celnikom tulić się do Siebie i zasiada z nimi do stołu. Dla nich grzesznik i celnik to symbol tego, co najgorsze, najbardziej plugawe, brzydkie oraz tego, czym – jak sądzili – Bóg się brzydzi. Faryzeusz jest obrazem człowieka, który nie rozumie, że Bóg może zajmować się grzesznikami i celnikami. Tymczasem Jezus zajmuje się nimi, chociaż oni w oczach uczonych w Piśmie i faryzeuszów na to nie zasługują. I przyznajmy otwarcie, że mają rację. Mają rację, kiedy myślą, że grzesznicy i celnicy nie zasługują na to, by zasiąść z Jezusem przy jednym stole. Jezus z tym nie dyskutuje, natomiast daje im do zrozumienia, czym jest miłosierdzie. Pokazuje, że kiedy zbliżamy się do prawdy o Bogu miłosiernym, znikają z pola widzenia wszystkie pytania o zasługiwanie. Pozostaje tylko jedno pytanie – o bezmiar Bożej miłości. Czy ta miłość ma  jakieś granice, czy ramiona Boga są tak pojemne, że potrafią objąć wszystkich – i tych wspaniałych, którzy w naszych oczach są święci i tych, którzy są w oczach tego świata plugawi i nie mają prawa zbliżać się do Boga? Jezus odpowiada na te wątpliwości owym uczonym w Piśmie faryzeuszom, także naszym wątpliwościom, przypowieścią, w której bardzo pięknie odsłania się miłosna relacja Boga do człowieka. Jezus w tej przypowieści chce powiedzieć, że ramiona Boga są ramionami dla wszystkich. I kiedy Bóg otwiera ramiona, otwiera je dla wszystkich swoich dzieci. Każde wyszło z Jego łona, każde umiłował i wybrał jeszcze przed założeniem świata, a Jego miłość i miłosierdzie są niezależne od ludzkiego stanu ducha. Miłość Boga nie zależy od decyzji człowieka. On kocha wszystkich i każdego pragnie doprowadzić do zbawienia, bo za każdego Jezus umarł na krzyżu.

Wszystko jest darem

Skoro jednak Bóg kocha wszystkich i Jego miłosierdzie jest darmowe, pojawia się pytanie, co z owym zasługiwaniem? Jezus wyjaśnia to poprzez ukazanie dwóch relacji: relacji ojca do dzieci (dwóch synów) i relacji dzieci do ojca. Zauważmy, że relacja ojca do dzieci – mówiąc najogólniej – jest relacją nieustannego wychodzenia naprzeciw, nieustannego wyglądania i wypatrywania, można powiedzieć – niekończącej się tęsknoty w jego sercu. Tak jest przedstawiony w przypowieści ojciec, czyli Bóg miłosierdzia w relacji do każdego dziecka.

Najpierw jesteśmy świadkami relacji ojca do młodszego syna. Młodszy syn mówi do ojca: „Daj mi część majątku, która na mnie przypada”. I mamy tutaj obraz niezwykłej pokory ojca, który „podzielił majątek między nich”. Tymczasem prawda jest taka, że jemu się nic nie należało, on nie miał żadnej części majątku, która rzekomo na niego przypadała. To jest bardzo ważne przypomnienie dla nas, bo to znaczy, że wszystko jest łaską. Od naszego poczęcia, od powołania, odkąd jesteśmy zrodzeni w Sercu Boga, wybrani jeszcze przed założeniem świata, wszystko w naszym życiu jest łaską. Mnie się naprawdę nic nie należy. Nie jest tak, że ja mam prawo do czegokolwiek np. do życia, które ode mnie zależy, prawo do macierzyństwa, ojcostwa, kapłaństwa. Absolutnie nie. To nie jest kwestia prawa, ale kwestia darmowego daru. Jestem obdarowany. Jestem miłowany, więc żyję. Jest ktoś, kto o mnie myśli, kto mnie wybrał i dlatego istnieję. Jestem absolutnie darem Boga. Psalmista Psalmu 8 będzie się zadziwiał: „Kimże jest człowiek, że Ty o nim pamiętasz?”. Ów młodszy syn przypomina nam o bardzo bolesnej postawie, którą nieraz przyjmujemy, gdy jesteśmy roszczeniowi wobec Boga, kiedy tak się modlimy, jakby On nam musiał coś dać, jakby nam się naprawdę coś należało. I zdanie: „podzielił majątek między nich” oznacza, że to on sam podzielił, że to on daje, daje siebie całego. W tekście polskim tego nie czytamy, ale w tekście greckim jest użyte słowo bios, czyli życie. Ojciec podzielił życie między nich – swoje życie. I to jest nasz majątek, że jak mówi św. Piotr w Drugim Liście, „zostaliśmy powołani do uczestnictwa w Boskiej naturze”. Bóg nas zaprosił do swojego Boskiego życia, które chce z nami dzielić całą wieczność. Co będzie oznaczało to uczestniczenie w Jego Boskiej naturze, jest dla nas jeszcze tajemnicą, ale wiemy, że jesteśmy do tego zaproszeni. Czy ktokolwiek z nas sam z siebie może sobie zasłużyć na taki dar? Nie. To On podzielił majątek między nami. Podzielił się z nami tchnieniem swojego życia, kiedy nas stwarzał.

Młodszy syn przypomina nam nas samych, nasze zachowania, ilekroć niestety jesteśmy podobni do tego, co on zrobił: „Zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony”. Co to znaczy? Drzemie w nas pokusa przywłaszczania sobie daru. Zaczynamy kochać bardziej dar niż Dawcę daru. Młodszy syn zapomniał – i my także często zapominamy – że jemu się naprawdę nic nie należało, że wszystko otrzymał i że dom jest symbolem domu, którym jest sam ojciec – a więc Bóg. „Odjechał w dalekie strony” oznacza zakomunikowanie ojcu: „Ja ciebie nie potrzebuję”. Człowiek może stać się tak zarozumiały, że w pewnym momencie uwierzy, że jest całkowicie niezależny, że wszystko może, że sam sobie zapracuje na szczęście, że sam może się zbawić. Świat dzisiaj manifestuje taką pychę, myśląc, że jest zdolny sam siebie zbawić. To „odjechał w dalekie strony” mówi jeszcze o innym bolesnym wydarzeniu. Syn oddalając się od ojca, oddala się od siebie samego. I my także w tym młodszym synu, jak w lustrze, możemy zobaczyć siebie i nasze oddalanie się – od źródła miłości i życia, czyli od Tego, bez którego nie da się żyć.

Miłość a wolność

W tym miejscu dotykamy bardzo ważnej prawdy: miłość jest nieodłączna od wolności. Oznacza to, że Bóg, kiedy stworzył nas na swój obraz i podobieństwo, stworzył nas istotami wolnymi i nigdy nam już tej wolności nie odbierze. Jeśli więc jesteśmy na obraz i podobieństwo Boga, to relacja z Bogiem stanowi o naszej tożsamości. Ale jeśli odchodzę od tej miłości, ona nie zarygluje mi drzwi. Ojciec nie zatrzymywał syna, nie powstrzymywał go przed odejściem. Słyszymy jakby ojciec mówił do niego: „Idź. Wiem, że będziesz cierpiał, wiem, że się pogubisz, że beze mnie nie możesz żyć. Ale idź, zawsze możesz wrócić, a ja nigdy z ciebie nie zrezygnuję”. Można powiedzieć, że tutaj w pewien sposób objawia się „kruchość” Boskiej miłości, bo jako stworzenie mogę z tą miłością zrobić wszystko – zabrać majątek, odwrócić się plecami, odjechać w dalekie strony. Odrzucając miłość, młodszy syn i my także, szybko i boleśnie dotykamy swoich granic, uświadamiając sobie, że nasza wolność jest wolnością w granicach ludzkiego istnienia. Kiedy człowiek odchodzi, Bóg boleje, Serce Mu krwawi, ale On nigdy niczego na nas nie wymusi. Bóg miłości przestałby być Bogiem miłości, gdyby w jakikolwiek sposób zagarniał ludzką wolność, zaczął nią manipulować. Bóg czeka, a nie traktuje człowieka jak zdalnie sterowane urządzenie. Bóg czeka na człowieka z nadzieją, jest pierwszym wierzącym w człowieka, że ten jednak wróci, że zrozumie swój błąd. To jest kolejny przymiot miłości miłosiernej – nigdy nie jest inwazyjna, nigdy się nie będzie wdzierała w nasze życie, nigdy niczego nie zrobi na siłę. Ona potrafi czekać do końca na ciebie, ale nie może cię zbawić bez ciebie.

Miłość Boga nas nie zatrzymuje, ale pamiętajmy, że ta miłość, która pozwala człowiekowi odejść, nie jest miłością odpowiedzialną za jego trudną sytuację. My nieraz dopiero po tym, jak doświadczymy konsekwencji naszych złych wyborów, zaczynamy pytać, dlaczego Bóg do tego dopuścił, dlaczego na to pozwolił? To jest nasz sposób myślenia i to bardzo błędny. Bóg nigdy nie będzie sterował ludzkim życiem, ale też nie On jest źródłem nieszczęścia. Źródłem nieszczęścia są ludzkie upadki, odejścia. To ja mogę być źródłem nieszczęścia dla samego siebie, ilekroć oddalam się od Niego. W kapłaństwie wielokrotnie się przekonałem, że często tym najbardziej radykalnym momentem zwrotu ku Bogu, przylgnięcia do Niego, powrotu z daleka, rzucenia się Mu w ramiona, jest moment, gdy człowiek doświadcza skrajnego cierpienia. Co jest takim najbardziej skrajnym cierpieniem? Doświadczenie własnej niemożności, kompletnej bezradności. Nie tylko cierpisz, ale nie możesz nic zrobić sam dla siebie, nie jesteś w stanie siebie z tego cierpienia wydobyć. I kiedy pozostajesz sam jak ten syn z przypowieści, wówczas cierpienie zamienia się w gehennę, w poczucie porzucenia. Ten syn jest tak bardzo zagubiony, tak daleko odszedł od człowieczeństwa, że „pragnął napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał”. Maluje się przed nami obraz skrajnego upodlenia człowieka. I wtedy właśnie – jak kapitalnie pisze Ewangelista Łukasz – syn „zastanowił się”.  W tekście greckim czytamy: „przyszedł do siebie”. To jest bardzo ważne określenie, bo do tej pory widzieliśmy tego młodego człowieka, który ciągle odchodzi: odchodzi z domu, trzaskając drzwiami, odchodzi od ojca, odchodzi od siebie. Odchodzi w dalekie strony tzn. odchodzi najdalej jak tylko się da. Uciekając z domu, tak naprawdę uciekał od siebie. Zapomniał o tym, i my też nieraz zapominamy, że człowiek gdziekolwiek próbuje uciec, wszędzie zabiera siebie z tym, przed czym ucieka. Bo to, przed czym ucieka, jest nie na zewnątrz niego, ale jest w nim. Kiedy „przyszedł do siebie”, poczuł głód, uświadomił sobie, że nic nie ma. Głód mu przypomniał, że on sam dla siebie nie jest źródłem życia. Ale ten głód okazał się błogosławiony. Czasami doświadczenie cierpienia może stać się błogosławieństwem, w tym sensie, że może być początkiem powrotu do Boga miłosierdzia.

Bóg, który czeka

Ten głodny młodzieniec przekona się za chwilę, że ojciec nadal go kocha, że nigdy nie przestał go kochać, ale też nie wymusza na nim powrotu. On jest jeszcze w takim stanie swojej nędzy i głodu, że kompletnie nie rozumie tej miłości. On ciągle chce zasłużyć na to, by go ojciec przyjął. Kiedy „przyszedł do siebie” i poczuł, że jest głodny, siedząc na gruzach swojego życia, stwierdził: „Zabiorę się i pójdę do ojca mego”. Ale zwróćmy uwagę, że nie jest to akt miłości w stronę ojca. Ojciec w jego myśleniu pojawia się tylko niejako „przy okazji”, na marginesie. Myśli o ojcu tylko dlatego, bo „w domu mego ojca wszyscy mają chleba pod dostatkiem”. Chce zasłużyć sobie na ten chleb i na dach nad głową, będąc najemnikiem. On na tym etapie swojej biedy kompletnie nic nie rozumie z Bożego miłosierdzia, z tego miłosiernego serca ojca. On ciągle próbuje zarobić na miłość i obmyśla plan, by z ojcem przeprowadzić przetarg: „Zgrzeszyłem i już nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. W takim myśleniu ukryta jest pułapka. Syn z jednej strony mówi prawdę i wydaje się, że ma rację. Bo któż z nas może powiedzieć, że jest godny nazywać się dzieckiem Boga? Syn jakby mówił: „Kiedyś zasługiwałem, aby nazywać się twoim synem, ale dzisiaj już nie jestem godzien”. I to jest pułapka, bo nie jesteśmy godni i nigdy nie byliśmy godni. To nie my sami z siebie jesteśmy godni. To Jego miłość czyni nas godnymi tej miłości. I syn mówi dalej: „Uczyń mnie choćby jednym z najemników”, czyli chce zarobić sobie na godność bycia dzieckiem. Syn własnymi oczami nie jest w stanie zobaczyć w sobie dziecka. On po tym wszystkim, co zrobił, widzi w sobie co najwyżej najemnika. On chce zostać choćby najemnikiem za jedzenie i dach nad głową. Taka postawa rodzi tzw. minimum socjalne w myśleniu religijnym, duchowym. Dzieckiem nie mogę być, to chociaż będę najemnikiem. Tymczasem mamy pragnąć być świętymi, a nie najemnikami. Mam tego pragnąć nie ze mnie samego, nie dlatego, że sobie na to zasłużyłem, ale dlatego, że Jego miłość jest wielka i chce mnie obdarować absolutnie za darmo.

Teraz Jezus pokazuje nam wszystko od strony ojca: „Gdy jeszcze był daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko”. Możemy te słowa zrozumieć w ten sposób, że ojciec ujrzał, jak bardzo syn jest daleko od nawrócenia, że wraca jako potencjalny najemnik, i że jest daleko od uświadomienia sobie, iż zawsze był umiłowanym dzieckiem, na które ojciec czeka. I wobec tego niedoskonałego żalu syna ojciec wybiega naprzeciw, wiedząc dobrze, że temu synowi wcale nie chodzi o ojca. Jemu chodzi tylko o siebie. Wraca ktoś, kto się cały czas zajmuje sobą, on wraca, bo jemu jest źle: „a ja tu z głodu cierpię”. Ojca w ogóle nie ma w jego myśleniu. I tutaj objawia się nieskończone miłosierdzie Boga, bo nawet wtedy, kiedy idziemy do spowiedzi z aktem żalu niedoskonałego, Ojciec nas przyjmuje. I to nie jest naiwna miłość. To jest miłość jedyna, prawdziwa, mądra, uzdrawiająca. Ojciec bierze syna w ramiona, obsypuje go pocałunkami, wzrusza się. Syn być może spodziewał się reprymendy, a ten tuli go w ramionach. Kiedy on znajduje się w ramionach ojca, przestaje mówić „uczyń mnie choćby jednym z najemników”. Nie dlatego, że ojciec mu zamknął usta, ale dlatego, że on otworzył swoje serce na przebaczającą miłość. Syn w ramionach ojca zrozumiał, że nie jest najemnikiem, że zawsze był dzieckiem, że zawsze był kochany, że wyszedł z ramion ojca i do ramion ojca wraca. I dopiero wtedy zaczyna się dobrze spowiadać. Dopiero wtedy, kiedy zobaczył, że jest dzieckiem ojca, mógł przeżyć, jak wielką krzywdę mu wyrządził. Jako najemnik by tego nie przeżył. Dalej by się lękał, dalej handlował. Ale kiedy odkrył, że jest dzieckiem, wtedy także odkrył, że jest grzesznikiem. Stało się to dopiero w ramionach ojca, bo te ramiona są leczące. To jest samo centrum tajemnicy Bożego miłosierdzia. Te ramiona są bramą do Boskiego życia. Te ramiona sprawiają, że my na nowo zaczynamy odkrywać, że jesteśmy dziećmi Boga. Potem ojciec każe przynieść najlepszą szatę, która czekała w szafie na jego powrót. Daje mu także pierścień, pokazując mu, że jest wolny.

Włączeni w dzieło zbawcze

W tej ewangelicznej przypowieści jest jeszcze jeden bohater – starszy syn. On najbardziej przypomina tych, od których rozpoczęliśmy nasze rozważania – uczonych w Piśmie i faryzeuszów, którzy byli przekonani, że na zbawienie trzeba sobie zasłużyć. Kiedy starszy syn zobaczył, że dziecko wróciło, a ojciec je przyjął, wzbierają w nim złość i niezrozumienie. Kieruje do ojca pretensje: „Oto tyle lat ci służę, a ty nigdy nie dałeś mi koźlęcia, abym się zabawił z przyjaciółmi”. Tyle lat miał pretensje, tyle lat zasługiwał. Tyle lat chodził na pole, by udowodnić ojcu, że jest godny miłości, że naprawdę zasługuje na to, by być z ojcem. A ojciec ma tylko jedną odpowiedź: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko moje do ciebie należy”. Jakby chciał powiedzieć: „Jesteś moim umiłowanym dzieckiem, a wszystko, co masz, otrzymałeś ode mnie”. Bóg powołał nas, abyśmy uczestniczyli w Jego Boskiej naturze, daje nam na własność wszystko, co ma.

Starszy syn jednak tego nie rozumie, nie chce wejść do domu, by czerpać z bezinteresownej miłości ojca. On zawsze zasługiwał i teraz próbuje swoje pretensje przerzucić na ojca. Nie chciał wejść do domu, bo w domu panowała radość i harmonia, a on miał w sercu kakofonię i niezgodę. Zauważmy, że starszy syn ani razu nie mówi „ojcze”, jakby chciał podkreślić, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Bo ojciec był dla niego tym, z którym trzeba handlować, z kim trzeba dobrze żyć, żeby przypadkiem się nie rozgniewał i nie wymierzył kary. Wielu ludzi niestety ma taki obraz Boga, ale on nie jest prawdziwy. To, czym dziecko może sobie „zasłużyć” jest tylko jedno – otworzyć się na miłość, pozwolić się kochać, pozwolić Bogu być Bogiem. I cały mój wysiłek ma polegać na tym, aby nieustannie i codziennie robić Bogu miejsce w moim sercu, żeby mi mógł tę miłość objawiać. Jednak to nie moje starania mnie zbawiają. Nikt sam z siebie nie zasługuje sobie na zbawienie, bo tylko ktoś jeden wysłużył je dla nas – Jezus Chrystus. On nas zbawił, On nas przed Ojcem usprawiedliwił. Nie ma w żadnym innym Imieniu zbawienia. Ojciec Go posłał, jedynego Sprawiedliwego, który za nas umarł i dla nas zmartwychwstał. Cała asceza z naszej strony (ascesis – trening, wysiłek) polega na tym, aby coraz więcej było w nas wolności i takiej sprawności woli, umysłu i serca, która pozwoli Bogu w naszym życiu zarządzać.

Jako osoby chore i cierpiące możemy dzięki swojemu cierpieniu, w którym otwieramy się na Boga i pozwalamy Bogu nim zarządzać, stać się razem z Nim uczestnikami zbawiania świata. I to nie dlatego, że my jesteśmy zbawicielami, ale dlatego, że On nas włącza w swoje dzieło zbawcze. Nikt nie zasługuje, ale nie ma wątpliwości, że ludzie cierpiący, którzy w swoje cierpienie zaprosili Jezusa, pozwalając Mu zarządzać swoim życiem i cierpieniem, są filarami świata. Nie z siebie, ale z Jego miłości, na którą się otworzyli. I tego Wam z całego serca życzę, abyście tak potrafili kontemplować tajemnicę Bożego miłosierdzia, abyście czuli się podnoszeni i cudownie przemienieni. Módlmy się także za tych, którzy być może siedzą na gruzach swego życia i chcą wrócić do domu, ale nie potrafią, nie mają odwagi i siły, aby tę siłę dała im świadomość, że czekają na nich otwarte, miłosierne ramiona Ojca.


Zobacz całą zawartość numeru

 

Autorzy tekstów, pozostali Autorzy, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2025nr04, Z cyklu:, Biblijne co nieco