Ukryć się w cierpieniu – Święty Karol de Foucauld

Święty Karol od Jezusa za życia był uważany raczej za kogoś dziwnego, nietypowego, choć wszyscy doceniali jego wielką łagodność i uśmiech. Ale gdyby nie choroba z 1908 r., do dziś prawdopodobnie pozostałby wszystkim nieznany.

zdjęcie: www.freechristimages.org

2022-06-02

W tym roku, 15 maja, Karol od Jezusa został ogłoszony świętym Kościoła katolickiego. Karol de Foucauld (1858-1916), francuski kapłan diecezjalny to święty o nietypowym życiorysie, którego życie do dzisiaj inspiruje wielu ludzi. Fascynuje jego duchowość przez swoją oryginalność, ale przede wszystkim przez umiłowanie modlitwy kontemplacyjnej i adoracji Najświętszego Sakramentu. Nie będziemy tutaj przedstawiać historii jego życia, postaramy się raczej wyłowić z tego, co on przeżywał, najcenniejsze ukryte skarby dla osób, które doświadczają często tajemnicy ukrytego cierpienia.

„Nieudane” życie
Patrząc czysto po ludzku na życie tego człowieka można mieć wrażenie, że do niczego ono nie posłużyło. Niczego nie dokonał, nic mu się nie udało. Jeszcze przed nawróceniem, kiedy był kawalerzystą w armii francuskiej u progu wielkiej kariery, po bohaterskich czynach na polu bitwy w Algierii, uhonorowanych medalami, rezygnuje z kariery wojskowej. Następnie, kiedy staje się słynnym badaczem Maroka, dzięki swojej książce dokumentującej podróż w przebraniu wędrownego kupca żydowskiego, nagle rezygnuje z kariery naukowca, do której wydawałby się być urodzony, bo był człowiekiem o błyskotliwej inteligencji. W duszy czuje pustkę, nie wie co zrobić ze swoim życiem. Właśnie wtedy dokonuje się jego nawrócenie podczas wymuszonej przez księdza spowiedzi, kiedy otrzymuje łaskę wiary i natychmiast podejmuje drogę życia monastycznego. Wstępuje do zakonu mniszego trapistów. Wydawać by się mogło, że jego droga raz na zawsze nabrała sensu. Ale i tym razem ta surowa forma życia mniszego nie wystarcza mu, szuka czegoś więcej. Kiedy opuszcza zakon i udaje się do Ziemi Świętej, aby być służącym u sióstr zakonnych i zaczyna myśleć o zakładaniu wspólnot życia zakonnego wzorowanego na Świętej Rodzinie, nagle rezygnuje z tych planów, by powrócić do Francji, gdzie zostaje wyświęcony na księdza diecezjalnego. Nie wybiera jednak drogi księdza w parafii. Po święceniach udaje się bezpośrednio do Algierii, do ziemi misyjnej i tu znowu niespodzianka: nie staje się klasycznym misjonarzem, prowadzi życie ukryte na wzór Świętej Rodziny, trochę jak mnich, trochę jak naukowiec, opracowuje słownik języka tubylców, trochę posługuje jako kapelan wojskowy, ale przede wszystkim jest pustelnikiem.

Przytulając krzyż
To życie w samotności, w anonimowości nie jest wyborem tylko mnichów i pustelników. Kiedy przyjrzymy się osobie Jezusa, to przecież pierwsze 30 lat Jego życia właśnie takie było. Jezus wiódł zwyczajne życie, dlatego nazywa się je ukrytym. Ale wiemy też, że podczas Jego działalności publicznej, gdy głosił dobrą nowinę, często udawał się na całą noc na modlitwę. Nauczał i dokonywał cudów często w miejscach pustynnych i uzdrawiał ludzi na uboczu, żeby nikt tego nie widział. A ponieważ Jezus żył takim ukrytym życiem, to każdy z nas wierzących jest powołany do ukrytego intymnego życia wewnętrznego.
A co powiedzieć o tych, którzy w pewnym sensie zmuszeni są do nieustannej albo częstej samotności – czy choroby tego nie powodują? W życiu Karola de Foucauld nastąpił taki właśnie moment. Kiedy już 8 lat przebywał na Saharze, w 1908 roku nastąpił najprawdopodobniej najważniejszy moment w jego życiu duchowym. Po latach intensywnego trybu życia, w którym jednocześnie prowadził życie mnicha spędzającego wiele godzin na modlitwie, pomagał charytatywnie miejscowej ludności, wędrował od miejscowości do miejscowości i pracował nad językiem Tuaregów, tak wyczerpał się tą pracą, że padł na łóżko i nie mógł wstać. Był przekonany, że umrze, bo nikt o tym nie wiedział. Wypowiedział wtedy takie słowa: „Jestem chory, zmuszony przerwać wszelką pracę. Jezu, Maryjo, Józefie oddaję Wam moją duszę, mojego ducha i moje życie”.
Brat Karol po prostu „zatarł silnik”, przesadził z modlitwą i pracą. Wynikiem tego była ciężka śmiertelna choroba. Był sam w swojej pustelni, opuszczony, bez Komunii (od pół roku nie mógł odprawiać mszy świętej, do której według norm kanonicznych potrzebował ministranta). Nikt nie wiedział o tym, że jest chory, miał umrzeć. Ale właśnie wtedy dokonała się największa przemiana jego życia.
Kiedy dopada nas ciężka choroba, nie ma znaczenia, czy jest ona wynikiem jakichś życiowych błędów, złego trybu życia, czy pochodzi z naszej natury fizycznej. Bóg może posłużyć się tym doświadczeniem, aby nas przemieniać. Jezus wziął na siebie wszystkie cierpienia ludzkości, każdego rodzaju: fizyczne, psychiczne, duchowe, środowiskowe, ekonomiczne, polityczne itp. W każdym takim cierpieniu możemy odnaleźć Jezusa cierpiącego. A tym bardziej w cierpieniu fizycznym, które nigdy nie jest tylko cierpieniem ciała, bo kiedy cierpi ciało, cierpi i dusza. To cierpienie ciała Jezusa spowodowało ten okrzyk na krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” (Mt 27, 46). A przecież wszyscy wiemy, że w godzinę śmierci Jezusa dokonało się zbawienie świata. To jest największe dzieło Jezusa. I tak właśnie było w tym doświadczeniu choroby Karola de Foucauld. Tak o tym napisał: „Dobry Bóg uczynił największe dobro w Jezusie na krzyżu, to właśnie w godzinę największego unicestwienia Syna Bożego, Syn Boży wykupił całkowicie dług człowieka grzesznego. To jest to, co jest najlepsze na ziemi, aby czynić dobro, jest nim właśnie krzyż, nie możemy znaleźć nic lepszego ani czynić nic lepszego, niż uczynił nasz Pan Jezus Chrystus”. Dlatego Mały Brat Karol tak bardzo lubił pisać, że obejmuje krzyż, przytula go. Pisał, że im bardziej się do niego przytulamy, tym bardziej z nim jesteśmy przybici; im bardziej nam czegoś na ziemi brakuje, tym bardziej i tym więcej znajdujemy tego, co jest na ziemi najlepsze, czyli krzyża.

Moc słabości
Wiemy, że w chorobie, kiedy po ludzku wszystko już jest dla nas i przez nas uczynione, pozostaje nam już tylko ta bolesna samotność, która niesie niebezpieczeństwo samooskarżeń, prób obwiniania się za to, co się z nami dzieje, niezrozumienia tego, co nas spotkało. To jest ten okrzyk Jezusa na krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” (Mt 27, 46). Jezus cierpiał jako niewinny, a my cierpimy jako ludzie grzeszni, to prawda. Ale dlatego właśnie mamy krzyż Jezusa, aby się do niego przytulać, bo gdy jesteśmy torturowani oskarżeniami wewnętrznymi, to jedynym lekiem na to jest nieskończona miłość Boga Ojca w Jego cierpiącym Synu. W tym Jezusie Chrystusie, Człowieku cierpiącym, my jako ludzie cierpiący, możemy odnaleźć wszystkie nasze bóle, rany i dolegliwości. W naszych fizycznych chorobach bardzo przeżywamy samych siebie. Zmuszeni jesteśmy walczyć w sobie i o samych siebie, o sens tego, co się z nami dzieje, o sens naszego cierpienia. To jest właśnie ta tajemnica ukrytego życia nazaretańskiego. Jezus to przeżył, kiedy był opuszczony przez przyjaciół przed swoją męką. Osamotniony i odrzucony na krzyżu dokonał nowego stworzenia, przemienił świat, a z Jego przebitego boku zrodził się Kościół, sakramenty. To jest serce Kościoła. Czy więc i nasza choroba nie jest samym sercem Kościoła?
Święty Karol od Jezusa za życia był uważany raczej za kogoś dziwnego, nietypowego, choć wszyscy doceniali jego wielką łagodność i uśmiech. Ale gdyby nie ta choroba z 1908 r., do dziś prawdopodobnie pozostałby wszystkim nieznany. Ta choroba go przemieniła. Leżącemu i oczekującemu na śmierć choremu Karolowi pomoc przynieśli Tuaregowie. Dali mleka do picia, zawiadomili administrację kolonialną. Uratowali go. Ten człowiek, który tak gorliwie pomagał innym, stał się jak dziecko, któremu pomogły jego dawne duchowe dzieci. Żył jeszcze 8 lat, ale był już zupełnie innym człowiekiem, bardziej wyrozumiałym dla siebie, żył odtąd powoli, cieszył się każdą chwilą życia, nie planował już niczego. Przestał nawet pisać swoje notatki duchowe, których przed chorobą napisał tysiące stron, dzięki którym dzisiaj znany jest całemu światu. Jednym z takich słynnych zdań jest to, w którym mówi, że chce przejść przez ziemię jak nieznajomy nocny podróżnik. Każda choroba jest nocą, nocnym cierpieniem, które kryje w sobie te momenty, o których nikt nie wie, których nie da się innym opowiedzieć, te duchowe i psychiczne cierpienia, które towarzyszą bólowi fizycznemu. Te noce cierpienia to jest ta duchowa podróż w ciemnościach nocnego wędrowca, który wie, że kiedyś ta noc zostanie rozjaśniona światłem zmartwychwstania.

Chory jak tabernakulum
Przykucie do łóżka powoduje fizyczną bierność, która może przemieniać się w duchową aktywność, aby ratować nasze własne życie i nasze życie w Bogu. Tak można też zdefiniować życie kontemplacyjne w chorobie, które polega między innymi na tym, że jesteśmy bardziej wyczuleni na obecność Boga, bardziej Go przeżywamy, szukamy Go „więcej”, bo w chorobie mamy na to więcej czasu. Kontemplacja to oczywiście przede wszystkim modlitwy, które odmawiamy, ale także te wszystkie stany ducha, w które wprowadza nas modlitwa. Samo nawet myślenie o Bogu i przed Bogiem jest modlitwą. Każdy stan emocjonalny, obawa, płacz, radość, pokój wewnętrzny, wszystko możemy przeżywać w Bogu. Brat Karol na setkach stron swoich zapisków duchowych, którymi przede wszystkim są jego rozmyślania nad Pismem Świętym, przeżywa całe swoje życie w tajemnicy Boga, swoją modlitwę i pracę, a modlił się nawet 8 godzin dziennie w nieruchomej postawie przed Najświętszym Sakramentem. Zamknięci w domach i szpitalach ludzie chorzy często nie mają możliwości być przed Najświętszym Sakramentem. Karol de Foucauld kochał tabernakulum i pisał, że wszystkie tabernakula świata są jednym wielkim tabernakulum. Mało tego, pisał, że każdy przyjmujący Komunię Świętą jest jak tabernakulum.
Leżąc na łóżku jesteśmy blisko każdego tego tabernakulum, bo dla obecności eucharystycznej nie ma dystansu, cały świat jest nią przepełniony. To też jest bardzo charakterystyczna cecha duchowości Karola de Foucauld, który pisał, że jedna Msza święta zbawia cały świat. Przyjmowana przez nas Komunia Święta jest przecież Ciałem Chrystusa, które karmi nasze cierpiące ciało. Dlatego my się stajemy Ciałem Chrystusa, bo Kościół jest Ciałem Chrystusa (zob. Ef 1, 22-23), my jesteśmy Kościołem. I choć towarzyszy nam poczucie grzeszności, niedoskonałości, braku cierpliwości w chorobie, to Jezus jednak w nas mieszka. A skoro w nas przebywa, to przez nas zbawia świat, bo jesteśmy Jego Ciałem.
Do tej pamiętnej daty – do 1908 r. – Karol bardzo intensywnie pracował nad sobą, jakby nie mógł pogodzić się ze swoim życiem. Ale kiedy Bóg powalił go chorobą i musiał zaakceptować wolę Bożą, że może umrzeć, Bóg go tak przemienił, że przez ostatnie 8 lat życia już ze sobą nie walczył. Oddał się całkowicie Bogu, zaakceptował siebie w nieskończonej miłości Boga Ojca, takim jakim był, można powiedzieć w tej „bezowocności” swojego życia. Wydawać by się mogło, że takie „niewidzialne” życie jest nic niewarte przed Bogiem. Przeciwnie, w głębi tej duchowej ofiary, w nocy cierpienia, czasami w poczuciu potępienia, jesteśmy w ukrytej i najgłębszej tajemnicy cierpienia Chrystusa, która zbawia świat. Może właśnie dlatego najbardziej znaną modlitwą świętego Karola jest ta:

Ojcze, zdaję się na Ciebie, zrób ze mną co Ci się podoba cokolwiek uczynisz ze mną – dziękuję Ci. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko, byleby wola Twoja spełniała się we mnie, we wszystkich Twoich stworzeniach – nie pragnę nic więcej o Boże. W ręce Twoje oddaję ducha mojego, bo kocham Cię całym sercem i z ufnością oddaję Ci się bez reszty, gdyż jesteś naszym Ojcem.

Autorzy tekstów, pozostali Autorzy, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2022nr06, Z cyklu:, Nasi Orędownicy

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 26.04.2024