Palce wskazujące na Jezusa Miłosiernego

Jest takie przysłowie: kiedy ktoś palcem wskazuje na księżyc, głupiec patrzy na palec, a człowiek mądry na księżyc. Ojcowie: Pio i Leopold to takie palce wskazujące na Jezusa. Musimy więc patrzeć w kierunku, który oni nam wskazują.

zdjęcie: BLOG.ILGIORNALE.IT

2016-07-01

Kiedy na początku lutego 2016 roku w Watykanie trwało wystawienie relikwii świętych: o. Pio i o. Leopolda Mandića, o. Raniero Cantalamessa – kaznodzieja domu papieskiego i współbrat świętych kapucynów stwierdził, że te dni są dla Rzymu pięknym świadectwem pobożności ludowej. Stwierdził także, że nie należy przejmować się pojawiającymi się tu i ówdzie głosami krytyki pod adresem takiej formy religijności: „Jeśli powraca średniowiecze, to może i powraca sam św. Franciszek. A kto by nie chciał dziś spotkać św. Franciszka?! Średniowiecze to pojęcie wieloznaczne, ma też swoje piękne aspekty. Oczywiście celem pobożności ludowej nie jest zaspokajanie potrzeb ludzi o wyrafinowanym guście, uczonych, zeświecczonych...

Lecz pogardzanie tym, co ludzie kochają, jest po prostu obraźliwe. Na każdym kroku wszyscy odwołują się do ludu, do opinii publicznej. A kiedy lud się za czymś opowiada, jak w tym wypadku, to nagle słyszymy, że to średniowiecze. Jest w tym wszystkim trochę arogancji; w tym stawianiu się ponad ludem. Jest takie przysłowie: kiedy ktoś palcem wskazuje na księżyc, głupiec patrzy na palec, a człowiek mądry na księżyc. Ojcowie: Pio i Leopold to takie palce wskazujące na Jezusa. Musimy więc patrzeć w kierunku, który oni nam wskazują. Jestem głęboko przekonany, że w tej pobożności ludowej zawsze jest jakiś kontakt z transcendencją”.

Zapewne z podobnego założenia wyszedł papież Franciszek, powierzając wstawiennictwu obu niezwykłych „męczenników konfesjonału” – o. Leopolda i o. Pio – owoce Jubileuszowego Roku Miłosierdzia.

Człowiek do niczego

Leopold, a właściwie Bogdan Mandić urodził się 12 maja 1866 roku w Herceg Novi w Dalmacji, położonej na terenie obecnej Czarnogóry, w pobliżu granicy z Chorwacją. Był ostatnim z dwanaściorga dzieci Piotra i Karoliny z domu Zarević. Jego rodzice, choć bardzo ubodzy, nie skąpili swoim pociechom dowodów głębokiej miłości. Wychowywali je też w atmosferze wiary oraz szczerej pobożności.

Mając 16 lat Bogdan opuścił rodzinny dom i wstąpił do niższego seminarium kapucynów w prowincji weneckiej, przyjmując imię Leopold. Cztery lata później złożył śluby wieczyste, zaś 20 września 1890 roku w Wenecji został wyświęcony na kapłana. Wyróżniał się bardzo niepozorną posturą; miał zaledwie 135 centymetrów wzrostu, do tego utykał, zaś choroba stawów coraz bardziej deformowała jego ciało. Miał również dość poważną wadę wymowy. Zapewne z tego właśnie powodu wyjątkowo rzadko głosił kazania, a brak odpowiednich predyspozycji fizycznych sprawiał również, że nie najlepiej radził sobie z powierzoną mu funkcją przełożonego. Miał jednak jedną ogromną zaletę: do wszystkich swoich niedoskonałości podchodził z dużym dystansem, a na niewybredne żarty zwykle odpowiadał z poczuciem humoru: „Jestem naprawdę człowiekiem do niczego, jestem nawet śmieszny”. Jak każdy człowiek, miał jednak ten maleńki zakonnik swoje wielkie marzenia. Pragnął powrócić do rodzinnego kraju, by tam, na Wschodzie, propagować jedność między chrześcijanami różnych Kościołów oraz prowadzić dialog z muzułmanami i Żydami. Jego przełożeni, zapewne biorąc pod uwagę fizyczne niedostatki o. Leopolda, byli jednak innego zdania. Doszli do wniosku, że „terenem misyjnym” o. Leopolda będzie – przynajmniej tymczasowo – konfesjonał w Padwie. Tam więc, z małymi przerwami, przyszło mu spędzić resztę życia. Leopold, jak zawsze pokorny, przyjął tę – jak się ostatecznie okazało – opatrznościową decyzję. Obdarzony charyzmatem czytania w ludzkich sumieniach, każdego dnia po kilkanaście godzin spędzał w równie maleńkiej, dusznej celi, by tam służyć wiernym, którzy za jego pośrednictwem pragnęli pojednać się z Bogiem i zbliżyć do Jezusa. Zdarzyło mu się nawet kilka razy uklęknąć przed penitentem, aby wysłuchać jego spowiedzi. Taką postawą rozwiewał zwykle naturalny dla ludzi lęk i opór przed szczerym wyznawaniem grzechów. Niestrudzenie, dzień po dniu i z niezwykłym miłosierdziem rozgrzeszał i umacniał na duszy tych, którzy tego potrzebowali, za co nieraz bywał oskarżany o zbytnią wyrozumiałość czy pobłażliwość. Choć sam nigdy nie pełnił żadnej ważnej funkcji, potrafił jednak doradzać także w bardziej przyziemnych, choć skomplikowanych sprawach.

Cierpliwy spowiednik

Z czasem o. Leopold coraz lepiej rozumiał decyzję swoich przełożonych, z każdym dniem bardziej czując się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Dał wyraz temu przekonaniu, kiedy pewien zakonny brat zapytał go: „Jak to się dzieje, ojcze, że kiedyś tak bardzo pragnąłeś wyruszyć na misje i mówiłeś o tym z takim entuzjazmem, a teraz już więcej o tym nie mówisz?”. Ojciec Leopold odpowiedział: „Niedawno miałem sposobność spotkać pewną świętą duszę i dać jej Komunię. Gdy ją przyjęła, powiedziała mi: Ojcze, Pan Jezus kazał mi powiedzieć, że każda dusza, której tutaj pomożesz w spowiedzi jest twoim Wschodem”. Potwierdził to również w swoim dzienniku: „Każda dusza przychodząca do mnie, będzie dla mnie Wschodem”.

Sława maleńkiego „apostoła miłosierdzia” wykroczyła daleko poza mury klasztoru, a nawet granice państwa. Przybywali do niego ludzie wierzący, ale również niewierzący – i to nie tylko z Włoch. A on nie tylko ich wszystkich z niezwykłą cierpliwością spowiadał, nie tylko udzielał im swoich rad, ale także ofiarował za swych penitentów cierpienia, którymi Bóg go doświadczał. A cierpienia związane z rozmaitymi słabościami i chorobami nie opuszczały go przez całe życie. Pod koniec jego ciałem zawładnęła choroba nowotworowa. Ale i ten bolesny krzyż potrafił nieść z wielką odwagą i heroizmem. Jeszcze dzień przed śmiercią, przebywając w infirmerii, wyspowiadał kilkadziesiąt osób.

Świętość zamiast wdzięku

Ojciec Leopold Mandić zmarł w Padwie 30 lipca 1942 roku. Liczył wówczas 76 lat. Jego osobowość najtrafniej scharakteryzował kaznodzieja pogrzebowy – biskup Jakub Gianessi, mówiąc do zebranych żałobników: „Ojciec Leopold nie zajmował wysokich urzędów w swoim zakonie, ale zajął wzniosłe miejsca w sercach tysięcy swoich penitentów, którzy płaczą z powodu jego odejścia; nie pozostawił po sobie dzieł i ksiąg, tak jak uczeni, ale wypisał niezatartymi zgłoskami w wielu duszach spragnionych światła i sprawiedliwości sentencje i wspomnienia, które nie zostaną nigdy zapomniane; nie wzruszał tłumów łatwością przemowy wielkich mówców, ale przekazał tysiącom dusz z ewangeliczną prostotą słowa dobroci, zmartwychwstania i przebaczenia; nie był założycielem dzieł miłosierdzia, ale jak dobry Samarytanin z Ewangelii rozlewał obficie w zbolałych sercach olej i wino chrześcijańskiej miłości, łagodząc cierpienia; sprawiał, że w umysłach zaślepionych błędami i wątpliwościami mogło zabłysnąć słońce prawdy; nie miał wdzięku darów zewnętrznych; ale miał dobroć, miłość i świętość”. Beatyfikacji o. Leopolda 2 maja 1976 roku dokonał papież Paweł VI, zaś Jan Paweł II ogłosił go świętym w dniu piątej rocznicy inauguracji swego pontyfikatu – 16 października 1983 roku. Nazywając go „Apostołem sakramentu pojednania”, ustanowił go orędownikiem penitentów i spowiedników.

Pierwsze duchowe wizje

Drugi ze świętych patronów Roku Miłosierdzia – włoski kapucyn, o. Pio z Pietrelciny, jest jednym z najbardziej popularnych świętych Kościoła katolickiego. Znany jest na całym świecie przede wszystkim jako charyzmatyczny spowiednik, kierownik duchowy i stygmatyk.

Pio, czyli Francesco Forgione, urodził się w miasteczku Pietrelcinie, w południowych Włoszech 25 maja 1887 roku. Ochrzczono go w parafialnym kościele św. Anny już następnego dnia. Był piątym spośród ośmiorga dzieci Peppy i Grazio Forgione. Matka Francesca była kobietą bardzo ciepłą, troskliwą i pobożną, natomiast ojciec stale dbający o utrzymanie licznej rodziny, niewiele czasu poświęcał swoim dzieciom. Po latach bardzo żałował, że właściwie nigdy nie okazał im ojcowskiej czułości ani żadnego z nich nie wziął na kolana. W licznych rodzinach było czymś normalnym, że dziećmi poza matką, opiekowało się zwykle starsze rodzeństwo lub inni krewni. Także mały Francesco spędzał sporo czasu u swojej babci, która bardzo przyczyniła się do jego religijnego wychowania. To przede wszystkim od niej uczył się pierwszych modlitw. Babcia prowadziła go niemal codziennie do kościoła na błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. Zabierała też wnuka na nowenny i procesje, na błogosławienie pól i zwierząt. Już jako pięcioletni chłopiec przyszły święty miewał wizje Nieba, ale bywał też przedmiotem prześladowań szatana. W swoich widzeniach rozmawiał z Jezusem, Jego Matką oraz ze swoim Aniołem Stróżem, ale te doświadczenia przeplatane były też obecnością wizji piekła i szatana.

Kapłan

Rodzice Francesca byli prostymi rolnikami i analfabetami i zapewne dlatego nie przywiązywali wielkiej wagi do wykształcenia dzieci. Kiedy jednak dziesięcioletni Francesco oznajmił im, że chciałby zostać zakonnikiem, zdali sobie sprawę, że aby wstąpić do seminarium, trzeba mieć skończoną nie tylko szkołę podstawową, ale również tzw. niższe gimnazjum. Ojciec pożyczył więc 100 lirów, co wystarczyło na pierwszy rok nauki i zakup niezbędnych książek dla syna. Gdy po roku okazało się, że nie potrafi spłacić długu, wyemigrował do Ameryki, by zarobić na dalszą naukę syna.

W 1903 roku z powodu podejmowania rozmaitych umartwień i naturalnie słabego zdrowia, Francesco był – zdaniem lekarzy – bliski śmierci, jednak dzięki niezwykłej sile ducha udało mu się pokonać swe dolegliwości na tyle, by 22 stycznia 1903 roku przyjąć franciszkański habit i rozpocząć zakonne życie. Zaczął się tym samym intensywny czas nauki, modlitwy, ubóstwa i pokuty. W styczniu 1907 roku złożył śluby wieczyste. 19 listopada 1908 roku podczas kontynuowania studiów teologicznych w Montefusco, udał się do Benewentu, gdzie przyjął święcenia niższe, a dwa dni później subdiakonat.

W maju 1909 roku z powodu choroby powrócił do matki, do Pietrelciny, nie przypuszczając, że to właśnie tam przyjdzie mu rozpocząć kolejny, niezwykły etap swego życia, obfitujący w mistyczne cierpienia, niewidoczne stygmaty i nieustanną walkę z szatanem, który próbował go zniszczyć. Święcenia diakonatu Pio przyjął w klasztorze w Morcone 18 lipca 1909 roku, zaś kapłańskie otrzymał 11 stycznia 1910 roku w katedrze Benevento. 8 września 1911 roku o. Pio poinformował swego kierownika duchowego o tym, że od prawie roku posiada niewidzialne stygmaty. W październiku 1911 roku cierpiącego zakonnika oddano pod opiekę medyczną lekarzy z Neapolu, a w grudniu ponownie wrócił do Pietrelciny. W listopadzie 1915 roku powołano o. Pio do służby wojskowej, ale już w następnym roku, z powodu pogarszającego się stanu zdrowia urlopowano go z niej. 4 września 1916 roku otrzymał od przełożonych pozwolenie na tymczasowy pobyt w San Giovanni Rotondo. Pozostał tam już ostatecznie, gdy w marcu 1918 roku uznano go za niezdolnego do pełnienia służby wojskowej.

Ślady Jezusowej męki

Wkrótce też wśród miejscowej ludności dał się poznać jako ,,świątobliwy ojczulek”. Stał się jakby „ofiarą miłości” na przebłaganie za grzechy, odkupieńczą ofiarą za tłumy, które coraz liczniej przybywały do San Giovanni Rotondo; jedni by oddać cześć krwawiącym ranom na jego dłoniach i stopach, przypominającym rany Jezusa, inni z czystej ciekawości.

20 września 1918 roku o. Pio modlił się przed krzyżem umieszczonym na kościelnym chórze. Podczas tej modlitwy na jego ciele pojawiły się stygmaty – ślady męki Jezusa na rękach, nogach i w boku. Rany te przez 50 lat były otwarte i krwawiły. Zanikły dopiero na dzień przed śmiercią. Ojciec Pio nigdy nie szukał tego bolesnego zaszczytu ani też się nim nie chełpił. Przeciwnie, w jednym ze swoich listów napisał: „Cóż mogę powiedzieć ci o moim ukrzyżowaniu? Mój Boże! Co za wstyd i co za upokorzenie odczuwam, gdy próbuję opowiedzieć komuś co uczyniłeś mi, twemu nędznemu stworzeniu! (…) Byłem na chórze, po odprawieniu Mszy świętej, gdy niespodziewanie ogarnął mnie błogi spokój podobny do miłego snu. Wszystkie zmysły mojej duszy, wewnętrzne i zewnętrzne, znajdowały się w stanie niewypowiedzianego spokoju. Wewnątrz mnie i wokół panowała głęboka cisza, przejął mnie pokój i potem w mgnieniu oka odczułem nagle całkowite opuszczenie wraz z kompletnym oderwaniem się od wszystkiego. Gdy to się działo, zobaczyłem tajemniczą postać, podobną do tej, którą już widziałem 5 sierpnia, jedyna różnica była w tym, że z Jego rąk, nóg, i z boku kapała krew. Ten widok przestraszył mnie: tego, co czułem w tym momencie nie da się opisać. Myślałem, że umrę i umarłbym, gdyby Pan nie interweniował i nie podtrzymał mego serca, które omalże nie zniknęło, a ja zdałem sobie sprawę, że moje ręce, stopy i bok były przebite i sączyły krew. Możesz wyobrazić sobie mękę, jaką odczuwałem wówczas i jaką niemalże odczuwam każdego dnia. Rana serca nieprzerwanie krwawi, zwłaszcza od czwartku wieczór do soboty. Mój Boże, umieram z bólu, męki i wstydu, jaki odczuwam w głębi duszy. Boję się, że wykrwawię się na śmierć! Mam nadzieję, że Bóg słyszy moje jęki i odwróci tę rzecz ode mnie”. Zakonnika poddano szczegółowym badaniom lekarskim, a także wnikliwej obserwacji, ale nikt nie potrafił wytłumaczyć pochodzenia ran na jego ciele.

Dom ulgi w cierpieniu

Mimo tego niezwykłego zdarzenia o. Pio nadal usilnie starał się nie wzbudzać sensacji i żyć swoim zwyczajnym, zakonnym życiem. Zrywał się bardzo wcześnie, właściwie jeszcze w nocy, by w spokoju przygotować się do Mszy świętej, ale niemal codziennie, już od 4.00 rano setki ludzi czekało na otwarcie kościoła. Po Mszy świętej trwającej zwykle dość długo, wiele czasu poświęcał modlitwie, zaś potem godzinami słuchał spowiedzi licznych penitentów. Kochano go, ale i prześladowano niegodziwymi pomówieniami. Wszystko przyjmował z taką samą pokorą. Cierpiał z powodu niezrozumienia ze strony niektórych swoich przełożonych, a także na skutek decyzji władz kościelnych. Wyjątkowo bolesny okazał się zakaz prowadzenia korespondencji, ale jeszcze bardziej ponawiany kilkakrotnie zakaz odprawiania publicznie Mszy świętych i spowiadania. Ostatecznie zakazy te cofnięto dopiero w 1934 roku.

W ciągu lat spędzonych w San Giovanni Rotondo o. Pio odwiedzały w klasztorze znane osobistości: rodziny królewskie, mężowie stanu, wysocy dostojnicy kościelni, ludzie kultury i sztuki, ale też całkiem zwyczajni i prości ludzie. Pod wpływem jego sakramentalnej posługi i modlitwy wielu z nich całkowicie odmieniało swe życie. A on przez pięćdziesiąt lat, pełen pokory, modląc się i ofiarując za nich swe cierpienia, realizował misję miłości wobec Boga i ludzi. Czynił to także poprzez rozmaite inicjatywy. Między innymi w odpowiedzi na apel Piusa XII o modlitwę, zakładał grupy modlitewne, czyli zrzeszenia religijne osób modlących się za Kościół i o nawrócenie grzeszników. Podjął się też budowy nowoczesnego szpitala – Domu ulgi w cierpieniu. Jego otwarcia dokonano 5 maja 1956 roku, a rok później papież Pius XII mianował o. Pio dożywotnim dyrektorem Trzeciego Zakonu św. Franciszka „Matki Bożej Łaskawej” oraz nadał mu przywilej osobistego prowadzenia Domu ulgi w cierpieniu. O stworzenie tego szpitala o. Pio zabiegał już od 1925 roku. Niestety, pierwszy niewielki szpitalik, mieszczący się w zabudowaniach klasztornych, mógł pomieścić zaledwie 20 łóżek. Na domiar złego legł w gruzach podczas trzęsienia ziemi. Jednak o. Pio nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. 9 stycznia 1940 roku ponowiono próby wzniesienia szpitala zgodnie z jego oczekiwaniami i planami.

Utworzono komitet budowy kliniki, zaś 14 stycznia nie istniejące jeszcze dzieło otrzymało swoją nazwę: Casa Sollievo della Sofferenza, czyli właśnie Dom Ulgi w Cierpieniu. Ostatecznie, w 1947 roku w pobliżu klasztoru kapucynów, dzięki ofiarodawcom i pielgrzymom z całego świata, rozpoczęła się budowa kliniki, którą zakończono w 1956 roku. Ale już wcześniej, 26 lipca 1954 roku otwarto pierwszy oddział szpitala – ambulatorium. Wkrótce powstał przy nim bank krwi, a pierwszymi dawcami krwi zostali robotnicy pracujący w pobliskiej kopalni.

Zanieście chorym Boga!

Już sama nazwa wyróżniała klinikę na tle innych tego typu miejsc i doskonale oddawała charakter dzieła o. Pio. Zakonnik od samego początku bardzo dbał o to, by pracujący w niej lekarze, pielęgniarki oraz personel pomocniczy żyli świadomością, że „w każdym potrzebującym pomocy jest obecny Chrystus”, że trzeba jednocześnie leczyć ciało i duszę człowieka. Myślał również o stworzeniu w szpitalu prawdziwej wspólnoty ludzi – tych, którzy troszczą się o chorych i tych, którzy są leczeni. Często podkreślał potrzebę wzajemnej miłości, mówiąc: „Miłość Boga winna być źródłem siły dla duszy chorego, miłość do Jezusa ukrzyżowanego winny posiadać osoby opiekujące się chorymi na duszy czy na ciele. Tutaj chorzy, lekarze, księża powinni być oazą miłości, która im bardziej będzie pełna w każdym z nich, tym łatwiej będzie przekazywana”. W tym celu powstało też konsylium świeckie jako Trzeci Zakon Franciszkański pod wezwaniem Matki Bożej Łaskawej, a lekarzy starano się rekrutować spośród duchowych dzieci o. Pio. Na dłuższą metę okazało się to jednak nierealne. Równie ważne były bowiem kompetencje medyczne personelu. Kiedy 5 maja 1956 roku otwierano szpital, o. Pio zachęcił wszystkich zebranych do pracy nad doskonaleniem i rozwojem szpitala, nie tylko poprzez poszerzanie wiedzy naukowej i postęp techniczny, lecz także przez modlitwę i kontemplację cierpienia ukrzyżowanego Chrystusa: „Ten dom niech będzie miejscem modlitwy i wiedzy, aby człowiek znalazł siebie w Chrystusie ukrzyżowanym”. Przy różnych okazjach napominał lekarzy: „Waszym obowiązkiem jest leczyć chorych. Jeśli jednak do łoża chorego nie zaniesiecie miłości, to wątpię, czy zdołacie spełnić swą posługę. Miłość wyrażona słowem nie może być mniejsza od tej wyrażonej w konkretnym czynie. Zanieście więc chorym nadzieję, zanieście chorym Boga!”.

Zgodnie z wolą o. Pio w szpitalu udzielano pomocy wszystkim, którzy się zgłosili, bez względu na ich stan, pochodzenie czy zasoby finansowe. Biednych leczono bezpłatnie, a personel szpitala starał się służyć każdemu choremu człowiekowi, tak jakby służył samemu Chrystusowi.

Siła ducha i wiary

Kiedy we wrześniu 1968 roku w San Giovanni Rotondo odbywała się IV Międzynarodowa Konferencja Grup Modlitewnych, tysiące przybyłych na nią duchowych dzieci o. Pio nie sądziło, że 23 września 1968 roku, o 2:30 w nocy, ukończy on swoją ziemską wędrówkę naznaczoną autentycznym doświadczeniem krzyża. Miał 81 lat. W jego pogrzebie, który odbył się 26 września 1968 roku uczestniczyło ponad 100 tysięcy osób. Ponieważ o. Pio zmarł w opinii świętości, już 4 października 1969 roku w Stolicy Apostolskiej złożono prośbę o wszczęcie jego procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego. Jan Paweł II, który dużo wcześniej miał okazję poznać osobiście o. Pio, beatyfikował go 2 maja 1999 roku, a kanonizował 16 czerwca 2002 roku.

W lutym bieżącego roku odwiedził Polskę ponad osiemdziesięcioletni o. Paulo, który jeszcze jako młody chłopiec poznał o. Pio i doświadczył duchowej siły tego świętego stygmatyka. Mówiąc o szczególnym charyzmacie o. Pio, o jego cierpieniach, wielogodzinnej posłudze w konfesjonale, przeszło dwugodzinnych Mszach świętych, o tłumach, które przybywały do San Giovanni Rotondo, o. Paulo wskazał wiernym zgromadzonym w kościele na gnieźnieńskich Winiarach, przede wszystkim ogromną siłę wiary i ducha tego niezwykłego człowieka. Nikt, kto się spotkał z o. Pio, nie mógł pozostać obojętny: „Przesłanie jakie nam pozostawił to modlitwa, cierpienie i miłość. Tego najbardziej dziś światu potrzeba. Zapamiętajcie. Modlitwa, cierpienie i miłość. Mamy się modlić, mamy znosić cierpienie w milczeniu i pokorze i mamy kochać ludzi”. Kiedy 5 lutego 2016 roku do Bazyliki św. Piotra wprowadzano ciała o. Pio i o. Leopolda, kardynał Comastri podczas powitania tak powiedział: „Ojciec Pio i ojciec Leopold pozwolili, aby przez ich ręce płynęła rzeka miłosierdzia, spędzając nawet 16 i więcej godzin dziennie w konfesjonale. To imponujące! Ileż osób odnalazło łaskę Bożą za ich pośrednictwem. Iluż odnalazło wiarę i radość zawierzenia Jezusowi! Te dni, błogosławione przez ich obecność wśród nas, niech będą okazją powrotu do Pana i odnalezienia ferworu wiary i misyjnego entuzjazmu, jakie charakteryzowały całe życie tych dwóch świętych, którzy podążając śladami św. Franciszka z Asyżu wiernie naśladowali Jezusa”.

Pożegnalnym akordem pielgrzymki doczesnych szczątków świętych kapucynów była Eucharystia w Bazylice Watykańskiej sprawowana przez arcybiskupa Rino Fisichellę. Symbolicznym faktem jest to, że wśród rzeszy wiernych i kapucynów przybyłych z całego świata było wielu misjonarzy miłosierdzia, których poprzedniego dnia papież Franciszek rozesłał na cały świat z misją jednania i leczenia ran.

Niechaj przesłanie wyrażone życiem i służbą o. Pio i o. Leopolda towarzyszy i nam w codzienności naznaczonej krzyżem. Krzyż bowiem zawsze był najważniejszym znakiem Miłości Miłosiernej.

 

Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2016-nr-07, Dajmund Danuta, Nasi Orędownicy, Autorzy tekstów

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 26.04.2024