Kurierzy Miłosiernego Boga

Rozmowa z Bronisławą Kornas – pielęgniarką posługującą przez wiele lat osobom chorym i umierającym w katolickiej misji w Zambii oraz w chorzowskim hospicjum.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2016-07-01

REDAKCJA: – Zapowiadając Jubileuszowy Rok Miłosierdzia papież Franciszek wyjaśnił, że chodzi o to, by „świadczyć miłosierdzie potrzebującym”. Nikt lepiej nie przybliży nam tych kwestii niż ludzie, którzy to miłosierdzie praktykują na co dzień i to – jeśli wolno mi użyć takiego określenia – w sposób ekstremalny. Pani właśnie do takich osób należy.

BRONISŁAWA KORNAS: – Obawiam się, że w odniesieniu do mojej osoby, to chyba za dużo powiedziane. Niedawno w jednym z dokumentów papieskich przeczytałam zdanie, że nawet codzienny udział w Eucharystii jest bez sensu, jeśli nie dostrzegamy obok siebie ubogich, jeśli do nich nie wyjdziemy. Dało mi ono wiele do myślenia. W tej kwestii każdy jednak musi sam rozeznać swoje powołanie. Nie dalej jak wczoraj byłam w Tyńcu i miałam okazję rozmawiać tam z panem Piotrem, biznesmenem i wykładowcą zajmującym się zarządzaniem. Zastanawiał się gdzie w tym, co robi jest miejsce na miłosierdzie? Biznes, pieniądze, polityka – tak! Ale miłosierdzie? Gdy zapytałam, po co w takim razie przyjechał do Tyńca, rzekł: „Bo szukam w sobie, tu w środku, odpowiedzi”. Szuka – a więc czuje, że został powołany do świadczenia miłosierdzia. Uczynił właśnie pierwszy, ważny krok.

– Rozumiem, że Pani już taką odpowiedź znalazła?

– Codziennie odnajduję ją na nowo. Miłosierdzie ma wiele odmian i kolorów. Gdziekolwiek jestem: czy to w mojej ukochanej Zambii, czy w Irlandii, gdzie spędziłam 8 lat, czy też w Polsce, próbuję być wierna tej, zawsze nowej, odpowiedzi.

– To chyba dość skomplikowane w tak odmiennych środowiskach?

– To prawda, lecz pomaga mi w tym modlitwa. Nawiązanie relacji z Bogiem zawsze najlepiej wyczula na drugiego człowieka i jego potrzeby oraz pomaga właściwie odczytać Bożą wolę wobec nas.

– Wszędzie, gdzie Pani jest, stara się nieść miłosierdzie ludziom chorym i umierającym. Czy może Pani opowiedzieć naszym czytelnikom o swojej posłudze na afrykańskim lądzie oraz w chorzowskim hospicjum?

– Z wykształcenia jestem pielęgniarką i o ile pamiętam, zawsze bardzo chciałam nią zostać. Może dlatego, że choć było mi bardzo dobrze, Pan Bóg dał mi łaskę, iż potrafiłam zauważyć, że inni mają się gorzej. Chyba z tego samego powodu pragnęłam wyjechać na misje. Kiedy w czasie praktyki pielęgniarskiej w Mikołowie wracałam do domu, patrząc na swoje zdrowe ręce i nogi rozmyślałam o pani Krysi – młodej niepełnosprawnej osobie, która w przeciwieństwie do mnie nie mogła korzystać ze swoich kończyn. Myślę, że cokolwiek pozytywnego dzieje się w człowieku pochodzi od Boga. Wierzę, że tak było i z moimi myślami. To wtedy zrozumiałam, że powinnam podzielić się z kimś tym, co mam. Pomyślałam, że jeszcze jedna pielęgniarka na pewno przyda się na misjach, a potem już się wszystko samo potoczyło. Bo jeśli jestem w relacji z Bogiem, to jakkolwiek jest ona z mojej strony niedoskonała, rodzi w duszy pragnienie służenia. To pragnienie – choć czasem boli – wiąże się z pragnieniem Boga, a wtedy chce się, aby „bolało bardziej”. Wiem, to są wielkie słowa, ale nie potrafię inaczej wyrazić tego, co czułam.

Kiedy w 1992 roku pierwszy raz pojechałam do Zambii, szalała tam epidemia AIDS. Jechałam więc w konkretnym celu: pomagać cierpiącym na tę straszną chorobę. Początkowo prowadziłam jednak zwykłą przychodnię, położoną niedaleko slumsów Lusaki. Doskonale pamiętam stu pierwszych pacjentów. Zgłaszali się z rozmaitymi chorobami – z biegunką, malarią czy nawet zwykłym kaszlem. Niejako przy okazji każdemu z nich zrobiłam wówczas test na obecność HIV. Proszę wyobrazić sobie moje przerażenie, gdy okazało się, że z tej grupy tylko ośmiu pacjentów nie było zarażonych tym wirusem. Do tego dochodziła jeszcze skrajna bieda i wyniszczenie organizmu spowodowane głodem. Ta świadomość była dla mnie tak obezwładniająca, że – mówiąc po prostu – przerosło mnie to. Jedyne, czego wówczas pragnęłam, to uciec stamtąd jak najdalej… Ale zostałam.

– Dlaczego?

– I tutaj znów muszę odpowiedzieć, że to Pan Bóg tak zadziałał, iż powoli zaczynałam rozumieć świat, w którym rozpoczynałam moje życie. Na przykład taką bardzo ważną rzecz: nie można świadczyć o miłosiernym Bogu, stojąc przed ludźmi o pustych żołądkach. To jest niemożliwe. Dlatego w Zambii – ale nie tylko – trzeba otoczyć opieką całego człowieka; zaspokoić zarówno jego potrzeby cielesne, materialne, jak i duchowe. Trzeba praktykować równocześnie wszystkie uczynki miłosierdzia. Patrzeć nie tylko na duszę człowieka, ale też na jego ciało, żołądek czy umysł. Równolegle trzeba też zadbać o edukację; nauczyć tych ludzi, jak mogą wyjść ze swojej bezradności i pomóc sami sobie. Oni żyją w realiach, jakich sobie nawet nie wyobrażamy. Wstają rano, a tu nie ma co do garnka włożyć, nie ma pracy, nie ma kawałka ogródka. Upał – a tu trzeba walczyć o odrobinę wody. Można ugotować kukurydzę jeśli się ją akurat ma. W takich okolicznościach trzeba szczególnie pamiętać, by przygarnąć całego człowieka. Dlatego tak ważna na misjach jest współpraca księży, sióstr, wolontariuszy czy rozmaitych organizacji, które mogą w jakikolwiek sposób pomóc.

Zostając pielęgniarką, zamierzałam pracować z dorosłymi, jednak zambijskie realia zweryfikowały moje plany. Odwiedzając slumsy, staraliśmy się pomagać całej rodzinie, również dzieciom. Praca z dziećmi stawała się też koniecznością, zwłaszcza gdy ich rodzice umierali, a nie było nikogo z rodziny, kto mógłby się zająć sierotami. Przyjmowaliśmy również dzieci do powstałego w 1997 roku hospicjum.

– Wspomniała Pani o współpracy z księżmi i z siostrami, więc zbliżamy się do tematu posługi duszpasterskiej.

– Ostatnio często rozmyślam nad pojęciem duszpasterstwa. Co to właściwie znaczy „dusz-pasterstwo”? Duszę posiada każdy, więc w tym sensie każdy z nas jest osobą duchowną. Jednak w posłudze wobec człowieka chorego czy umierającego rola kapłana jest nie do zastąpienia. Misja, na której pracowałam podzielona była na osiem stacji misyjnych, a każda z tych stacji – na tak zwane małe wspólnoty parafialne. Miały one swojego lidera i spotykały się co tydzień. Jeśli ktoś zachorował, ludzie zgłaszali to księdzu lub liderowi i wtedy poza regularnymi wizytami do takiego chorego wybierał się z posługą miłosierdzia nie tylko lekarz czy pielęgniarka, ale także kapłan. Ośmielę się twierdzić, że w naszych polskich czy europejskich realiach jest z tym o wiele gorzej, niż w Zambii. Kiedy na przykład, jako zespół domowy opieki hospicyjnej, podpowiadamy rodzinie chorego, że jest możliwość wezwania z posługą sakramentalną kapelana z hospicjum, w odpowiedzi zwykle wyczuwamy popłoch: „Siostro, jeszcze nie teraz; może trochę później, jak już będzie nieprzytomny”. Kiedy po latach powróciłam z Afryki do kraju odniosłam wrażenie, jakbym wracała z innego świata. Ludziom wydaje się często, że nigdy się nie zestarzeją, nie zachorują, nie umrą. W Zambii jest inaczej, prościej. Afrykańczycy mają życie nadprzyrodzone niejako „wszczepione” w życie doczesne. Choroba, a nawet śmierć, to dla nich część życia. Niedawno dowiedziałam się, że już w średniowieczu pisano książki na temat śmierci. Tytuł jednej z nich brzmi interesująco: „Podręcznik godnego umierania”. Napisano w nim o niebezpieczeństwach, które czyhają na człowieka u schyłku życia (np. strach) i o tym, jak sobie z nimi radzić. Uważam, że myśląc o śmierci można lepiej i radośniej żyć. Temat, którego unikamy, w rzeczywistości mógłby nam pomóc oswoić” śmierć i skruszyć strach przed nią. Może powinniśmy też skorygować nazewnictwo i częściej przypominać, że śmierć to w istocie wyjście na spotkanie Pana, a więc wydarzenie radosne.

– Chyba właśnie dlatego tak często powtarzamy, że „Hospicjum to też życie”.

– A ja zrezygnowałabym nawet z tego „też”. Bo „Hospicjum to życie”. Niedawno umarła nasza hospicyjna pacjentka – pani Małgosia. Kiedy pewnego dnia rozmawiałyśmy o życiu i śmierci, powiedziałam, że dla mnie życie jest darem i wielką wartością, ale nie największą. Dlaczego? Bo kiedyś się skończy, a coś co się kończy nie może być największą wartością. Ludzie oddawali przecież życie za ojczyznę, za prawdę, za drugiego człowieka, za wiarę w Boga… a więc to te wartości uznali za większe od życia. Zrozumiałam to, kiedy przed laty przyjechałam z Zambii na urlop do Polski. Siedzieliśmy z przyjaciółmi w jakiejś krakowskiej kawiarni, gdy nagle z czyjegoś radioodbiornika popłynął ten straszny komunikat o dwóch zwalonych wieżach w Nowym Jorku. Coś się wówczas we mnie zagotowało: Jak to? To my tam w Zambii walczymy o każde życie, nawet to najbardziej kruche, a tu dla jakiejś chorej idei w jednej minucie ginie tyle istnień ludzkich?! Wtedy zrozumiałam, że życie nie jest największą wartością i zadałam sobie pytanie, czego ja się właściwie tak kurczowo trzymam? Życie to przecież tylko etap prowadzący do czegoś większego. Ta myśl stała się dla mnie źródłem wielkiego spokoju. I nie są to tylko słowa.

Ale oczywiście nie zawsze tak było. Jako pielęgniarka – czy to w Afryce, czy w chorzowskim hospicjum – prawie codziennie przeżywam czyjąś śmierć. Pamiętam, że kiedyś w Zambii w ciągu zaledwie dwóch godzin zmarło mi w hospicjum 12 osób. Nie zdążyłam nawet przechodzić od jednego do drugiego. Nie zapomnę zwłaszcza maleństwa, które tuliłam w ramionach, próbując mu przekazać trochę swojego ciepła. W pewnej chwili poczułam, że robi się zimne i sztywne. Przez długi czas czułam się jak sparaliżowana tym jego chłodem, który niejako wszedł we mnie. Z tego powodu nie byłam nawet w stanie uczestniczyć w liturgii wielkopostnej. Teraz myślę już inaczej. Wierzę, że śmierć to wyjście na spotkanie Kogoś, kto kocha najbardziej, dlatego powinno owocować radością.

– Czy odczuwa Pani satysfakcję, myśląc o swojej posłudze w Zambii?

– W pewnym sensie tak, ale staram się nie zapominać, po co tam właściwie jestem. Kiedy pierwszy raz pojechałam do Zambii miałam 29 lat. Myślałam wtedy, że przewrócę świat do góry nogami, że będę mogła wszystkim pomoc. Ale potem realia boleśnie zweryfikowały to przekonanie. Bezsilność, która na początku tak mnie obezwładniła, trwała do czasu, aż zrozumiałam, że jestem tu po to, by dzielić z ludźmi ich życie. Musiałam zrozumieć, że nie jestem jakimś „pomagaczem”, ani zbawicielem. Nauczyłam się nie patrzeć na siebie z pozycji tego, który „ma” i który „daje”. Tak naprawdę mam przecież tylko siebie i te talenty, które zechciał mi ofiarować Bóg. A wszystko inne przychodzi od ludzi i to ze wszystkich stron świata. Nauczyli mnie też tego sami Afrykańczycy. To są bardzo spontaniczni i serdeczni ludzie. Są bardzo wdzięczni, gdy przychodzi do nich misjonarz, nawet jeśli przychodzi z pustymi rękoma; tylko po to, by porozmawiać. Chyba w czwartym miesiącu mojego pobytu w Afryce zaprosiła mnie do siebie pewna Zambijka. Zrobiła obiad, który zjadłam wspólnie z jej rodziną. I wtedy ona powiedziała: „Wiesz, teraz już jesteś nasza, bo usiadłaś pod moim dachem i zjadłaś ze mną posiłek”. Poczułam się naprawdę szczęśliwa i obdarowana.

– Czyli misjonarz – czy to kapłan czy pielęgniarka – jest nie tylko dawcą ale i biorcą miłosierdzia?

– Przede wszystkim jest biorcą. Mam świadomość obdarowania. Czerpię ogromną radość przede wszystkim z poczucia wspólnoty. Tam ludzie nie mają pełnych koszyków z Auchanu, ale za to mają siebie. Kiedy jestem w Polsce obserwuję, że największym problemem osób cierpiących, nie jest sama choroba, ale samotność. W Zambii problem samotności praktycznie nie istnieje. Afrykańczycy nie wiedzą, co to depresja, bo żyją we wspólnocie. Gdy chcieliśmy zbudować hospicjum, ówczesny miejscowy biskup nie chciał się na to zgodzić, bo przecież w Afryce to rodzina opiekuje się chorym. Ale ponieważ AIDS zdziesiątkował rodziny do tego stopnia, że nieraz większość ich członków zmarła, a w każdej chatce przynajmniej jedna lub dwie osoby chorowały, takie placówki jak hospicja czy sierocińce stały się potrzebne, by wspomóc rodziny.

– Zauważyłam, że o swoim pobycie w Zambii mówi Pani zarówno w czasie przeszłym, jak i teraźniejszym. Rozumiem więc, że Zambia nie należy jeszcze do przeszłości…

– Oczywiście, że nie, ponieważ stale tam wracam. Pojechałam do Zambii przed świętami Bożego Narodzenia, wróciłam do Polski przed Wielkanocą i ponownie wybieram się na Czarny Ląd pod koniec roku. Kiedy tam wracam, nie zawsze zajmuję się służbą opiekuńczo-pielęgniarską. Robię to, co akurat jest potrzebne. Na przykład ostatnio powstała nowa misja, więc trzeba było wymalować na budynku Jezusa Miłosiernego i św. Józefa. Ponieważ trochę maluję, więc się tym zajęłam. Staram się po prostu dzielić tym, co otrzymałam od Pana. Niekiedy jest to praca opiekuńcza i pielęgniarska, a czasem związana z duszpasterstwem. Raz zajmuję się dziećmi, innym razem dorosłymi. Niekiedy moim zadaniem jest tworzenie pomocy wizualnych, kiedy indziej tworzenie wspólnoty. A wszystko w ramach solidarności z ludźmi materialnie uboższymi.

– Gdzie szuka Pani pomocy, gdy przychodzą trudniejsze chwile?

– Po opuszczeniu Zambii udałam się do Irlandii, by na uczelni jezuickiej studiować teologię i duchowość. Był to dla mnie niesamowity podarunek od Pana Boga. Ale tam, w Irlandii, przeżywałam również najtrudniejsze chwile. Był moment, że odczuwałam tylko ciemność. Wołałam do Boga: „No i co robisz, co robisz? Nie ma Cię?!”. To było dla mnie najstraszniejsze doświadczenie. I właśnie wtedy jezuici wskazali mi drogę refleksyjnego stylu życia. Jeśli po dwóch godzinach nie potrafię sobie przypomnieć, o czym mówiła dzisiejsza Ewangelia, to znaczy, że zabrakło refleksyjności. Ta refleksja jest potrzebna nie tylko nad Ewangelią, ale i nad wydarzeniami, które miały miejsce danego dnia.

– Czy ta refleksyjność przydaje się Pani w posłudze wśród chorych?

– Ogromnie! Kiedy przemieszczam się pomiędzy mieszkaniami powierzonych mojej opiece chorych na terenie Chorzowa czy Świętochłowic, w tych krótkich chwilach budzę w sobie refleksję: „Teraz jadę do pani Małgosi, która jest chora na to czy na tamto i której rodzina jest taka lub taka. Staram się też objąć ją swoją modlitwą. Czasem zdążę pomodlić się dziesiątkę różańca, innym razem po prostu oddaję ją pod opiekę Bogu. Mówię: „Panie, to jest Twoja pani Małgosia, nie moja. Ja z mojej bardzo nieudolnej strony zrobię wszystko, na co mnie stać, spróbuję przekazać jej cokolwiek mi dasz. Ale to jest Twoja pani Małgosia”. I wtedy jest mi o wiele lżej. Nieraz, kiedy jestem już w domu, jakaś konkretna, trudna sytuacja wciąż za mną „chodzi”. Jakieś ciężkie przeżycie, jakiś ból, którego nie udało mi się wystarczająco opanować, lub wątpliwości, czy zrobiłam wszystko, co należy. Ale kiedy zdołam wzbudzić w sobie refleksję, mogę powiedzieć ze spokojem: „Panie Boże, jeśli zrobiłam coś źle, napraw to, bo ja jestem tylko Twoim narzędziem”.

– Czy chce Pani przez to powiedzieć, że świadcząc miłosierdzie tak naprawdę nie świadczymy swojego miłosierdzia, lecz Miłosierdzie Boże?

– Właśnie tak. My jesteśmy tylko kurierami Pana Boga. Ważne, aby uświadomić sobie, że nie mam w sobie absolutnie nic, czego by mi nie dał Pan Bóg. Dlatego, jeśli świadcząc Boże Miłosierdzie wobec kogoś kto nie zna Boga, nie uda mi się go nawrócić, nie mam poczucia klęski. Ale na początku było inaczej. Jak wspomniałam, już po kilku miesiącach w Afryce chciałam wrócić do Polski, bo pracując z narkomanami czy bezdomnymi na katowickim dworcu widziałam chociaż jakieś efekty mojej pracy. Z czasem zrozumiałam, że w każdym moim spotkaniu z drugim człowiekiem – czy tu w Polsce, czy w Zambii – była obecna ręka Pana Boga. Nawet takie sytuacje, które uważałam za stracone, zaniedbane lub miałam świadomość, że czegoś nie zrobiłam dobrze – miały sens, bo uczyły mnie pokory. Zrozumiałam, że nawet moje osobiste, życiowe porażki nie są porażkami w świetle miłości i Miłosierdzia Bożego. One mają mnie tylko czegoś nauczyć. Podobnie jak ludzie, których spotykam. Kiedyś, było to w dniu św. Mikołaja, do hospicjum przywieziono na taczkach młodą, 22-letnią matkę z w pełni rozwiniętym AIDS. Miała na imię Brenda. Zatrzymałam ją w pokoju, gdzie przeprowadzano badania zanim pacjenta umieszczano na sali chorych. Najpierw, by zmniejszyć ból, zaaplikowaliśmy jej zastrzyk. Była bardzo pogodna; wyglądała, jakby biło od niej jakieś światło. Choć rozmawiała z nami całkiem spokojnie, wiedzieliśmy, że umiera. Gdy dowiedziała się, że jesteśmy katolikami, powiedziała: „Nigdy nie byłam w katolickim kościele, ale jak tylko wyzdrowieję, to przyjdę tu z wami pracować”. Po hospicjum chodził wówczas nasz doktor przebrany za Mikołaja. Dziewczyna chyba jakoś skojarzyła go z Panem Bogiem, bo powiedziała: „A tak w ogóle, to ja bym chciała się z wami i z Panem Bogiem pomodlić. Pomódlmy się razem” – poprosiła i… zmarła nim trafiła na salę chorych. Inny człowiek i inne spotkanie: Denis. Był z nami przez półtora roku. Mógł wrócić do wioski, ale postanowił zostać. Powiedział, że dopiero teraz wie, co to jest życie. Ze wzruszeniem wspominam też Williama, który zamiast trafić do hospicjum, chciał pozostać z rodziną. Dojeżdżałam więc do niego codziennie, a kiedy nie mogłam, prosiłam o to kogoś z naszych pracowników, by spełnić jego marzenie. Pragnął, abyśmy mu codziennie przywozili kanapki. Woziliśmy mu więc te kanapki przez dłuższy czas. A on się cieszył, bo umierał otoczony „jedzeniem białego człowieka”.

– Sprawić komuś taką prostą radość czasem też jest gestem miłości… Wróćmy jednak na chwilę do polskich realiów, o których mówiła Pani, że są one – paradoksalnie – trudniejsze od zambijskich.

– Kiedy jestem w Polsce, pracuję w hospicjum w Chorzowie. Należę do zespołu, który posługuje wśród chorych terminalnie, przebywających w swoich domach. W takim zespole jest ksiądz kapelan, lekarz, pielęgniarka, psycholog, fizykoterapeuta, są wolontariusze. Lekarz decyduje, kogo z nich posłać do konkretnego pacjenta. Zwykle na pierwszą wizytę udaje się lekarz i pielęgniarka. Informują oni pacjenta i jego rodzinę, czym zespół domowy może im służyć. Ja mam zwykle pod swoją opieką dziesięciu pacjentów z terenu Chorzowa i najbliższej okolicy. Moim obowiązkiem jest odwiedzić ich przynajmniej dwa razy w tygodniu, a jeśli jest taka potrzeba – częściej. Bardzo lubię tę pracę, ponieważ pracując z całą rodziną, mam okazję porozmawiać ze współmałżonkiem chorego, z dziećmi czy wnukami. Staramy się w opiekę nad chorym zaangażować całą rodzinę. Tematy rozmów są przeróżne – poczynając od medycznych, pielęgnacyjnych aż po egzystencjalne, filozoficzne i duchowe. Tu też bardzo przydaje się refleksyjność. Udzielamy także praktycznych porad, np. gdzie zwrócić się po dofinansowanie remontu łazienki, by mogła lepiej służyć choremu, jak otrzymać pomoc materialną w razie skrajnego ubóstwa. Ale tak naprawdę najważniejsze jest bycie z chorym, dzielenie z nim życia i służenie swoją obecnością. I oby była to obecność bogata w Boże Miłosierdzie.

– Czasem pod adresem pracowników służby zdrowia padają oskarżenia o przedmiotowe traktowanie chorego, o rutynę, brak wrażliwości na cudzy ból i cierpienie. Czy takie niebezpieczeństwa zagrażają też zespołowi hospicyjnemu?

– Tak, ponieważ praca wśród chorych terminalnie jest pracą bardzo wyczerpującą psychicznie i emocjonalnie. Zdarzają mi się takie dni, kiedy mam naprawdę dość, bo pacjent zmarł, bo nie udało mi się wystarczająco ulżyć mu w bólu. Muszę więc najpierw poznać samą siebie i zbudować własny „system zaporowy”. To może być spotkanie z przyjaciółmi, na którym nie rozmawiam o swojej pracy, krótki przystanek na ławce w parku lub w kawiarence, ciekawe czasopismo, telefon do znajomych. Oprócz rutyny czasem grozi nam też odwrotna sytuacja – zbytnie przywiązanie się do umierającego pacjenta. Przeżyłam to niejeden raz, zwłaszcza w Zambii, gdy na moich oczach umierali moi przyjaciele.

– Mimo tylu bolesnych doświadczeń nie utraciła Pani jednak zdolności do obdarowywania innych Bożym Miłosierdziem.

– Zwykle boję się wielkich słów, ale przyznam, że zawsze czułam w sobie ogromną potrzebę dzielenia się. Mam jednak świadomość, że to ja otrzymuję stokroć więcej. Czasem jest to zwykła radość, jakaś drobna satysfakcja, ludzka wdzięczność. Ale czasem jest i ból czy brak wdzięczności. Powtarzam sobie jednak, że i to jest darem, bo uczy mnie, iż to co robię, co daję, tak naprawdę nie jest moje. Liczy się tylko moja intencja. Dużo nauczyła mnie praca na katowickim dworcu. Gdy przed laty organizowaliśmy tam pierwszą Mszę świętą dla bezdomnych, potrzebowaliśmy kapłana. Kiedy dwóch nam odmówiło, zwróciliśmy się do o. Ryszarda. Miał już na ten wieczór zaplanowane spotkanie we wspólnocie narkomanów, którą prowadził. Zaczął jednak wertować Pismo święte zastanawiając się, co Pan Jezus zrobiłby w tej sytuacji. No i o. Ryszard zabrał całą swoją wspólnotę i przyszedł na dworzec. Pomyślałam wtedy, że i ja chciałabym żyć, zastanawiając się, co Jezus zrobiłby w sytuacji, którą postawiło przede mną życie. Powiedzieć sobie, że nawet gdy nas źle zrozumieją, odtrącą lub rzucą w nas kamieniem – jest dobrze! Tak ma być! Czy i Jezusa nie spotkało to samo? Taka refleksja bardzo mi pomaga. Podobnie jak poezja. Kiedyś uderzyła mnie jedna linijka pewnego wiersza Davida Whaite’a, że „życie czasem zależy od jednego spaceru dookoła jeziora”. Niekiedy trzeba by sobie powiedzieć: „Człowieku nie rób głupstw, przejdź się!” I nie myśl, że idziesz sam. Gdy sądzisz, że nie masz z kim iść, to idziesz z Panem Bogiem. Więc rozmawiaj z Nim, a nawet kłóć się!

– Pamiętam słowa kaznodziei witającego w Rzymie relikwie patronów Roku Miłosierdzia – o. Pio i o. Leopolda Mandića. Powiedział: „Jeśli ktoś wskazuje palcem księżyc, to głupiec będzie patrzył na palec, a człowiek mądry na księżyc”. W konkluzji nazwał on obu świętych zakonników palcami wskazującymi Boga. Tak sobie myślę, że człowiek, który stara się spełniać uczynki miłosierdzia względem duszy i ciała innego człowieka jest właśnie takim palcem wskazującym na Boże Miłosierdzie. Czy podziela Pani to zdanie?

– Tak, jak najbardziej! Ale do tego trzeba dojrzeć. Potrzeba refleksji, by w tym co robię nie widzieć siebie, lecz poczuć się wskazującym na Boga palcem, Bożym narzędziem, czy kurierem. A od refleksji wiedzie już prosta droga do modlitwy. Czasem modlitwa, ta chwila sam na sam z Bogiem przed Najświętszym Sakramentem – to właśnie ten „spacer wokół jeziora”, to okazja, by powiedzieć sobie: zatrzymaj się, pomyśl. To dobry sposób na „zasilenie przekaźnika”. Bo żeby świadczyć miłosierdzie, trzeba najpierw to miłosierdzie przyjąć.

Słowo „miłosierdzie” trafiło – zwłaszcza w ostatnim czasie – do powszechnego użytku. Odmieniamy je przez wszystkie przypadki, powstaje też wiele dzieł noszących je w swojej nazwie. To dobrze, ale spoczywa też na nas ogromna odpowiedzialność, aby miłosierdzie nie pozostało tylko słowem, aby się nie zdewaluowało. Zdając sobie sprawę, że mieszka we mnie sam Miłosierny Bóg, muszę pamiętać, że tylko na ile pozwolę Mu we mnie „wzrosnąć”, na tyle będę mogła się Nim dzielić. To naprawdę zaszczyt i powód do wielkiej radości, że mogę być tym „przekaźnikiem” Bożego Miłosierdzia. Już sama świadomość, że mogę „współpracować” z Bogiem, że udało mi się zrobić coś na większą chwałę Boga i mimo popełnienia wielu błędów nadal chcę to robić, jest dla mnie największym darem. I tylko proszę Boga, by tak pozostało, żeby w tym co czynię był On, a nie ja. Czasem nie warto czekać na inną satysfakcję, bo w posłudze hospicyjnej o nią trudno; naszym pacjentom potrafimy uśmierzyć ból fizyczny, ale od bólu emocjonalnego czy psychicznego nie jesteśmy w stanie ich uwolnić. Nie umiemy też przywrócić im zdrowia i w końcu od nas odchodzą. Chcielibyśmy być efektywni, a często nie widzimy efektów swojej pracy.

– Czy dobrze rozumiem, że bez osobowej relacji z Bogiem nie byłaby Pani w stanie robić tego, co Pani robi?

– Tak, to prawda. Dlatego codziennie powtarzam Panu: „Dziękuję za to co mam i za to, co mi jeszcze dasz. Używaj tego tak, jak Ty chcesz”.

– Kiedy mówimy o Bożym Miłosierdziu, zwykle przed oczami staje nam piękny i dobrze znany obraz przedstawiający Jezusa Miłosiernego. Ale przecież symbolem Miłosierdzia Bożego jest też, a może przede wszystkim, krzyż. To na krzyżu Bóg wylał na nas łaski swego Miłosierdzia, to tam nas zbawił. Dlatego nieraz myślę, że człowiek chory, cierpiący, niepełnosprawny, czy tak jak Pani pacjenci: umierający – taki który nieraz przez całe życie czy sporą jego część dźwigał krzyż cierpienia – może być także „przekaźnikiem” Bożego Miłosierdzia, czasem nawet nie do końca świadomie.

– Tak, lecz sądzę, że wspaniale byłoby, gdyby człowiek cierpiący miał jednak świadomość tego, że poprzez swoje cierpienie może stać się przekaźnikiem Bożego Miłosierdzia. Kiedy czujemy się przytłoczeni cierpieniem, warto upaść na kolana i przytulić to wszystko, co uważamy za bolesne, złe, brzydkie, i powiedzieć: „to jest moje, to też jestem ja”. Kiedyś podczas medytacji pewien jezuita kazał mi narysować miejsce, które uważam za najbezpieczniejsze. Długo rysowałam różne rzeczy, aż w końcu doszłam do tych dwóch belek, do krzyża przed którym upadłam i który uznałam za swoje najbezpieczniejsze miejsce. Podobnie może zdarzyć się w życiu chorego. To naturalne, że przeżywamy okres buntu, negacji czy niezgody na cierpienie. Ale wtedy cierpimy dodatkowo. Dopiero zgoda na cierpienie naprawdę nas wyzwala. To jest właśnie owo „przytulenie” swojego krzyża. Jest jeszcze jedna sprawa, która bardzo może pomóc chorym. To wiara w świętych obcowanie. Gdy opuściłam Zambię i zostawiwszy za sobą wszystko, co kochałam, pojechałam do Irlandii, ogarnęła mnie straszna samotność. Gdy tak sama siedziałam w moim wynajętym pokoiku, zaczęłam wpatrywać się w jeden niebieski kwiatek, taki piękny wśród tych wszystkich betonów. I nagle „stanęli” przede mną wszyscy ci ludzie, którzy zmarli w mojej obecności, szczególnie ci, których znałam dłużej. Byli dla mnie bardziej realni, niż żywi stojący niedaleko. To było niesamowite! Czułam ich obecność, nie byłam już sama!

– Może był to ich sposób wyrażenia wdzięczności za Pani wcześniejszą obecność przy nich?

– Może tak. Ale i ja mam ogromny dług wdzięczności wobec nich. Oni towarzyszyli mi podczas całych studiów w Irlandii i wierzę, że nadal mi towarzyszą. Świadomość tej wspólnoty świętych dodaje mi skrzydeł i zapału do dalszej służby.

– Kończąc naszą rozmowę proszę, aby udzieliła Pani nam wszystkim, a zwłaszcza osobom chorym, cierpiącym oraz ich opiekunom, kilku wskazówek po to, aby Rok Miłosierdzia, który przeżywamy mógł wydać owoce w naszym codziennym życiu.

– Myślę, że trzeba bardziej uważać, by przez słowa krzyczące o miłosierdziu, miłosierdzie nam nie spowszechniało. Bo miłosierdzie trzeba przeżywać bardziej w zaciszu swego serca. Tylko z takiego przeżycia może się zrodzić konkretny czyn miłości. I trzeba pamiętać, że każde dobro, które uda nam się wyświadczyć drugiemu człowiekowi pochodzi od Boga. Czasem większym uczynkiem miłosierdzia od ciągłego zalatania czy poszukiwania nowych środków medycznych jest chwila obecności przy człowieku chorym. Odwiedzam pana Antoniego. To człowiek wykształcony, żyjący w kochającej rodzinie. Ale pan Antoni żali się na brak więzi ze wspólnotą parafialną. Przez całe dwa lata, od kiedy zachorował, nikt z parafii go nie odwiedził. Mam takie marzenie, aby odwiedziła go taka wspólnota ludzi wraz z kapłanem i żeby przy jego łóżku wspólnie uczestniczyli we Mszy świętej. Zaś zwracając się do chorych niech mi będzie wolno posłużyć się słowem Bożym skierowanym do każdego człowieka: Choćby ojciec i matka o tobie zapomnieli, ja o tobie nie zapomnę (por. Iz 49, 14-15).

 


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Miesięcznik, Numer archiwalny, W cztery oczy, 2016-nr-07, Dajmund Danuta, Autorzy tekstów

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 27.04.2024