Epitafium dla Ewy

Osobiście przeżyte doświadczenie choroby nowotworowej, trauma diagnozy, niepewność terapii i obawy co do dalszego rokowania, zaowocowały głębokim pragnieniem pomocy innym osobom, znajdującym się w podobnej sytuacji.

Na fotografii: Janusz Cholewiński razem z żoną Ewą.

zdjęcie: MACIEJ KNAPA

2016-01-08

Chciałabym dzisiaj przybliżyć historię życia Ewy i Janusza; życia, które jest świadectwem zaufania Bogu oraz wiary, że On wystarczy, by przetrwać najtrudniejsze chwile i wytrwać w ogromnej miłości oraz wzajemnym szacunku. Ktoś mądry powiedział, że tylko w jednym przypadku dzieląc – mnożymy: kiedy dzielimy się dobrocią i miłością, pomnażamy ją wokół siebie. Ewa i Janusz Cholewińscy to bohaterowie codzienności, którzy swoim bezwarunkowym zawierzeniem Bogu udowodnili, że cierpienie i choroba mogą być nawet błogosławieństwem, jeśli buduje się nie tylko swoje własne życie, ale obdarowuje się także innych – swoim sercem, czasem, umiejętnościami. Oni udowodnili, że z Bożą pomocą na pozornych zgliszczach życia, bo tym właśnie w oczach świata jest niepełnosprawność, można zbudować wspaniałe dzieło: Hospicjum Ziemi Kluczborskiej św. Ojca Pio.

Zaiskrzyło

Wszystko zaczęło się prawie 35 lat temu, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Dwoje młodych ludzi, ogarniętych pasją niesienia pomocy innym, rozpoczęło studia medyczne. Wspólne ideały, głęboka wiara w Boga oraz „to coś” w oczach sprawiły, że w przyjacielskiej grupie studentów pomiędzy Januszem i Ewą „zaiskrzyło”. Wiele lat później Ewa napisze w swoich wspomnieniach: Połączyło nas Duszpasterstwo Akademickie, wspólnie przeżywane rekolekcje, obozy letnie i zimowe, pielgrzymki na Górę św. Anny i do Częstochowy (zwłaszcza ta warszawska). Także Janusz wyraźnie podkreśla, że pierwotnie była to tylko przyjaźń, jednakże wspólne zainteresowania i poglądy, sprawiły, że niepostrzeżenie dla nich samych w pewnym momencie, przyjaźń przerodziła się w miłość, którą zapragnęli potwierdzić przed Bogiem w obecności rodziny i przyjaciół. Wspominają oboje: W marcu 1981 roku, na czwartym roku studiów, złożyliśmy przysięgę małżeńską na Jasnej Górze przed obliczem Najświętszej Maryi Panny. Nasze małżeństwo pobłogosławił nasz duszpasterz akademicki, już śp. ks. Herbert Hlubek, a koncelebrowali Eucharystię ks. Eugeniusz Sikorski oraz o. Jerzy Tomziński, który wygłosił homilię.

Po ślubie młodzi małżonkowie kontynuowali studia, a następnie rozpoczęli staż – ona chciała być pediatrą, on internistą. Początkowo mieszkali z rodzicami Ewy, tam też przyszło na świat ich upragnione pierwsze dziecko – Maja, jak pieszczotliwie nazywali córeczkę Marię Stanisławę – które było wielką radością zarówno dla rodziców, jak i dziadków. Później nadszedł czas poszukiwania pracy i urządzania swojego własnego gniazdka, a także wiadomość o tym, że wkrótce dołączy do nich jeszcze jedna mała osoba. Mimo zwyczajnych konfliktów, będących nieodłącznym elementem małżeńskiego i rodzinnego życia, wydawało się, że tej atmosfery miłości i pokoju nic nie może zakłócić. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z tego, że już wkrótce ich życie bardzo się zmieni. Ewa tak pamięta tamten czas: Do cierpienia dojrzewaliśmy powoli w naszym małżeńskim i rodzinnym życiu. Poprzez diagnozę niedomagania Janusza, które napawało mnie lękiem (mieliśmy już ponad dwu i pół letnią córeczkę), przez zagrożenie życia dziecka, które nosiłam pod sercem i późniejsze poważne choroby synka, przyszło na nas największe doświadczenie.

Największa próba

Tym kolejnym i zarazem najboleśniejszym doświadczeniem okazała się choroba nowotworowa Ewy. Zaczęłam mieć coraz bardziej dokuczliwe bóle głowy, a moja wydolność fizyczna powoli pogarszała się. Zauważyłam u siebie wyraźne pogorszenie słuchu prawego ucha. Zostałam wysłana na dokładne badania diagnostyczne do kliniki laryngologicznej. Jeszcze przed wyjazdem ustaliliśmy z mężem, że każdy wynik przyjmiemy w prawdzie. Diagnoza zabrzmiała jak wyrok śmierci: guz mózgu umiejscowiony w okolicy nieoperacyjnej. Tylko dzięki częstej obecności w kaplicy szpitalnej na modlitwie i Eucharystii mogłam przyjąć ten ciężar; dzięki Bogu podzielony na mnie, męża, rodzinę i przyjaciół. W domu rozpoczęła się codzienna modlitwa w mojej intencji. Każdego dnia odmawialiśmy Różaniec oraz Litanię do Miłosierdzia Bożego, bardzo często łączył się z nami także kapłan z naszej parafii. W związku z dużym zagrożeniem życia przyjęłam sakrament namaszczenia chorych.

Poszukiwania duchowego umocnienia biegły na równi z poszukiwaniem ośrodka, który podjąłby się niezwykle skomplikowanej operacji. I w końcu pojawiła się nadzieja na ratunek: w jednym ze szpitali zakupiono pierwszy w Polsce nowoczesny sprzęt do tego typu operacji. I tak na początku 1990 roku Ewa trafiła do szpitala na oddział neurochirurgii. Z inicjatywy Janusza rodzina, przyjaciele, znajomi, nieustannie modlili się w intencji Ewy. Odprawiano za nią także Msze święte. Ona sama tak wspomina tamten czas: I ja starałam się nie być bezczynna. Prawie codziennie chodziłam na Eucharystię w szpitalnej kaplicy, mimo kilkakrotnego ostrzeżenia, że w moim stanie chodzenie jest niebezpieczne.

Kilkunastogodzinna operacja wydawała się być uwieńczona sukcesem. Ewa, chociaż przykuta jeszcze do łóżka, cieszyła się każdym dniem, każdym spotkaniem z Chrystusem w Komunii świętej. Rekonwalescencja przebiegała prawidłowo, powoli wracała do sił. Niestety, czarne chmury nad ich rodziną ciągle jeszcze się nie rozwiały. Zanim zdążyła opuścić szpital, zaczęły do niej docierać bardzo niepokojące informacje o poważnej chorobie ośmioletniej córeczki. Podczas diagnostycznego nacięcia tylnej ściany gardła, na skutek błędu lekarskiego, doszło do uszkodzenia tętnicy szyjnej i masywnego krwotoku. Stan dziewczynki pogarszał się z minuty na minutę. Dramat pogłębiał fakt, iż Maja miała bardzo rzadką grupę krwi. I to zło Pan Bóg potrafił zamienić w dobro przez łańcuch ludzi dobrej woli. Kilkanaście osób w odpowiedzi na apel oddało natychmiast krew do transfuzji. Anestezjolog znieczulał ją do operacji, a na konsultację przywieziono hematologa radiowozem (była godzina szczytu), prywatnymi samochodami wożono potrzebne materiały i leki. W ciągu godziny przetoczono Majce 7 litrów krwi (u dziecka w jej wieku w żyłach płynie około 3 litrów). Do jednej żyły krew „pompowano”, a z drugiej tętnicy fontanną wypływała. Cudem Opatrzności Bożej było zgromadzenie takiej ilości krwi, chociaż wydawało się niemożliwym pozyskanie chociaż 2 litrów!”. Pomimo, że ustabilizowano sytuację, życie dziecka nadal wisiało na włosku. Po kilku kolejnych operacjach trafiła na oddział intensywnej terapii, gdzie podłączono ją do respiratora.

Żona świeżo po usunięciu guza, zagrożone życie córeczki, w domu niespełna pięcioletni synek, Pawełek – i w tym wszystkim Janusz, który całą tę tragedię potrafił zawierzyć Bogu. Ewa na własne żądanie wypisała się ze szpitala, by móc odwiedzać Maję w szpitalu. Jej stan był opłakany: leżała w pajęczynie najróżniejszych rureczek, ale starała się uśmiechać do mnie i Janusza. Kolejne dni mijały, a Bóg czynił cud po cudzie w Majki organizmie. W maju, w normalnym terminie przystąpiła do sakramentu pokuty i dostąpiła łaski I Komunii Świętej. Chwała Panu! (Maria Stanisława obecnie jest szczęśliwą mężatką, mamą dwóch wspaniałych córeczek i po 25 latach poza lekko widocznymi bliznami na szyi nic nie świadczy o tym, że z kliniki wypisano ją z rozpoznaniem zawału prawej półkuli mózgu).

Zapomniałeś o mnie?

W lutym 1990 Ewa wróciła do domu. Po szczęśliwym zakończeniu problemów zdrowotnych starszego dziecka, wydawało się, że także stan Ewy jakby się poprawia: nabrała sił, a badania słuchu sugerowały zmniejszenie się rozmiarów guza. Na krótko zawitał spokój do ich domu. Jednakże po kilku miesiącach wróciły bóle głowy, wymioty, nadwrażliwość na zapachy, światło i hałas. Ponowna tomografia komputerowa pozbawiła Ewę i Janusza wszelkich złudzeń: stan Ewy pogarszał się, bo niestety na przekór oczekiwaniom, guz niebezpiecznie urósł do wielkości męskiej pięści i wrastał w pień mózgu. Jakby tego było mało – chociaż rozpoznano go jako niezłośliwy, okazał dużą lokalną złośliwość. Lekarze nie wierzyli już w powodzenie działań medycznych, ale zgodzili się na drugi zabieg ze względu na solidarność zawodową: stan chorej był tak dramatyczny, że obawiali się, iż może im umrzeć na stole operacyjnym. Nie dawali jej więcej niż kilka tygodni życia.

Dodatkowym cierpieniem stał się fakt, iż w innym szpitalu zmarł ojciec Ewy. Zrozpaczona – chciała jechać na pogrzeb. Z trudnością dała sobie wytłumaczyć, że jej stan zdrowia nie pozwalał na opuszczenie szpitala. Została modlitwa i wspomnienia. Wołałam w duchu do Boga, że już wystarczy tych prób, a równocześnie prosiłam o siły do dalszego niesienia krzyża.

Święta Bożego Narodzenia to chwila przerwy w hospitalizacji. Potem onkologia, naświetlania bombą kobaltową i wszystko co z tym się wiąże: wypadające włosy, uciekające siły, poparzona promieniowaniem skóra, coraz bardziej nadwątlony duch, o czym tak pisze w swoich wspomnieniach: Przy życiu podtrzymywała mnie tylko częsta Komunia i nagrane na kasecie magnetofonowej fragmenty Ewangelii św. Marka o uzdrowieniach. Przesłuchiwałam ją, ze smutkiem powtarzając Panu: „A ja? O mnie zapomniałeś?”.

Ulitował się Bóg

Wreszcie nastąpił upragniony powrót do domu, do dzieci, jednak trudna codzienność nie była już tak wesoła. Dwie skomplikowane operacje uwieńczone niby sukcesem, a jednak ciągła huśtawka emocjonalna i pytanie: „Boże, co dalej?”. Bo chociaż Ewa przeżyła, to ze znacznym uszczerbkiem funkcji życiowych. Po usunięciu guza pozostał niedowład nerwu twarzowego oraz drżenia głowy i rąk, które uniemożliwiały spokojny sen, zaś zaburzenia połykania utrudniały karmienie i pojenie. Ewa wymagała pełnej opieki ze strony męża i innych osób. Potem przyszły szare i trudne dni, w których uczyłam się pokory. Byłam w pełni zależna od wszystkich, uczyłam się prosić.

To straszne doświadczenie dla młodej kobiety, matki dwojga małych dzieci... Stąd też ograniczenia wynikające z choroby, oderwanie od pracy, tak nagle i brutalnie odebrana niezależność i samodzielna egzystencja spowodowały u Ewy stany depresyjne. To było już powyżej granic mojej wytrzymałości. Prosiłam Janusza o skrócenie mi cierpień, o podanie mi środka, który zakończy moje życie. Na szczęście mąż nie „ulitował się” nade mną. Po wcześniejszej modlitwie o rozeznanie, Janusz zmienił Ewie niektóre leki i skorygował dawki, a wówczas drżenia powoli ustąpiły. Zaś na poprawę kondycji psychicznej znaczący wpływ miały modlitwa i medytacje nad tekstem trzydziestego ósmego rozdziału Mądrości Syracha. Ten moment stał się przełomowym dla ich dalszego życia. Bóg nie pozwolił mi umrzeć. Ulitował się nad dziećmi, mężem, rodziną. Okazał swe miłosierdzie i moc uzdrowienia. Jezus żyje! Chwała Mu i cześć, i dziękczynienie!

Czas na marzenia

W 1992 roku Ewa wraz z mężem wyjechała na rekolekcje. Od tego czasu przynajmniej raz w roku odprawiamy je, pogłębiając naszą wiarę, nadzieję i miłość, dając równocześnie świadectwo o tym, co Pan uczynił w naszym życiu. On udowodnił nam, że dla Niego nie ma nic niemożliwego. Jesteśmy ciągle w drodze do Miłosiernego Ojca i choć nieraz upadamy, podnosimy się wzajemnie i razem idziemy dalej.

Wspólna małżeńska i rodzinna modlitwa przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej oraz Msze święte na Jasnej Górze w rocznice kolejnych jubileuszy, to nie tylko zwyczaj, ale hołd wdzięczności składany Czarnej Madonnie za opiekę i codzienną obecność w ich życiu.

W 2003 roku, czyli trzynaście lat od pierwszej operacji, Ewa napisała świadectwo swojej wiary i zaufania Bogu, w którym zawarła cały ogrom swojej miłości do Boga, męża, dzieci:

Nie mogę mówić tylko o moim doświadczeniu cierpienia i Miłości Bożej, lecz także o naszym, wspólnym z Januszem – życiu małżeńskim i rodzinnym. W innym miejscu pisze: Nawet nam trudno uwierzyć, jak wiele znaków uczynił Pan w naszym życiu. Byłam osobą, która samodzielnie nie potrafiła usiąść w łóżku, nie mogła czytać z powodu silnego oczopląsu, nie umiała się nawet podpisać i niewyraźnie mówiła. Teraz prawie samodzielnie prowadzę dom.

Nie można nie wspomnieć, że Miłosierny Bóg sprawił, iż Ewa mimo niepełnosprawności, zdołała spełnić większość ze swoich marzeń: całym sercem uczestniczyła w zakładaniu hospicjum i swoją modlitwą wspierała posługę medyczną męża, była także mocno zaangażowana w życie religijne parafii. Wspólnie z Januszem jako małżeństwo posługiwali w Domowym Kościele Ruchu Światło-Życie, najpierw jako para rejonowa, później diecezjalna. Udało im się także wyjechać na kilka pielgrzymek: najpierw do Medjugorje, gdzie przy pomocy życzliwych osób Ewa weszła na górę Kriżevac; następnie podczas pielgrzymki osób niepełnosprawnych do Włoch w 2003 roku spotkała się ze świętym dziś papieżem, Janem Pawłem II, a także odwiedziła San Giovanni Rotondo, gdzie wspólnie z Januszem oddała dzieło ich życia – powstające hospicjum – jego patronowi, św. o. Pio. Było jej również dane w 2008 roku podróżować śladami Zbawiciela w Ziemi Świętej. Także życie rodzinne pięknie się jej ułożyło: wychowała swoje ukochane dzieci, doczekała ich małżeństw i została bardzo kochającą babcią czworga wspaniałych wnucząt.

Hospicjum św. Ojca Pio

Ewa i Janusz przeżyli wiele. Musieli z wielu rzeczy zrezygnować, przewartościować liczne sprawy, jednak dzięki pokorze, ufności i nadziei pokonali ciężki czas, zawierzając Bogu siebie, dzieci i całe życie. I tutaj właściwie mogłabym zakończyć tę opowieść baśniowym stwierdzeniem: „dalej żyli długo i szczęśliwie, w radości, miłości i spokoju”... Ale to nie ta historia: tutaj choroba i cierpienie dopiero wszystko zaczęły – wszystkie bolesne przeżycia umocniły ich w przekonaniu, że wzajemna miłość, pokorna i ufna modlitwa, postawienie wszystkiego na jedną kartę – na Bożą Opatrzność – potrafią czynić cuda. Osobiście przeżyte doświadczenie choroby nowotworowej, trauma diagnozy, niepewność terapii i obawy co do dalszego rokowania, zaowocowały głębokim pragnieniem pomocy innym osobom, znajdującym się w podobnej sytuacji.

W wyniku starań Janusza (wspólnie z wieloma ludźmi dobrej woli) i wsparcia modlitewnego Ewy, w lipcu 2003 roku powołano do życia Domowe Hospicjum Ziemi Kluczborskiej Św. Ojca Pio, niosące pomoc osobom będącym w terminalnej fazie choroby nowotworowej. Doktor Janusz Cholewiński czynnie posługuje w nim do chwili obecnej, wspierając również prezesa Stowarzyszenia, Sławomira Kołeckiego, w działaniach na rzecz powstania oddziału stacjonarnego tegoż hospicjum.

Akt notarialny przekazania Stowarzyszeniu Hospicjum Ziemi Kluczborskiej na ten cel budynku po dawnej szkole w Smardach, został podpisany 1 lipca 2009.

Zwyczajni nadzwyczajni

Dokonania Ewy i Janusza Cholewińskich zostały docenione także w tym czysto ludzkim wymiarze. W listopadzie 2011 roku zostali nominowani do udziału w akcji „Zwykły bohater”, organizowanej przez TVN, Bank BPH i Onet. Prezes Stowarzyszenia Hospicjum Ziemi Kluczborskiej św. Ojca Pio tak uzasadniał tę nominację na łamach „Kulisów Powiatu”: „Zdecydowaliśmy się ich zgłosić, bo najbardziej wpisują się w ideę tego konkursu (…) Nie było łatwo ich namówić bo są ludźmi skromnymi”.

27 września 2015 roku w Bytomiu Janusz Cholewiński odebrał statuetkę „Ostoja Pokoju” im. Matki Ewy za bezinteresowną pomoc drugiemu człowiekowi, którą zadedykował „ukochanej, dzielnej żonie – też Ewie”. Nagroda ta głosami przedstawicieli Samorządu Województwa Śląskiego, Samorządu Województwa Opolskiego, Gminy Bytom, Diecezji Katowickiej Kościoła Ewangelicko – Augsburskiego przyznawana jest od 2012 roku.

2 października 2015 roku odbyła się emisja programu publicystycznego „Siódmy Sakrament”. Telewizja TRWAM gościła w domu Ewy i Janusza. W piękny i wzruszający sposób ukazano sens miłości małżeńskiej – na dobre i na złe. Wywiad z Januszem pokazał siłę, jaka się rodzi w człowieku w chwili cierpienia oraz niezliczonych owoców, jakie niesie bezwzględne poddanie się działaniu Boga.

A co z Ewą? Po kilkunastu latach Pan Bóg ponownie zaprosił ją, by niosła z Nim ciężar krzyża. Najpierw dwukrotny udar, a następnie w 2013 roku rozpoznano u niej wznowę guza mózgu. Mimo radioterapii, jej stan systematycznie pogarszał się, co przyjęła z pełną zawierzenia pokorą i cierpliwością, nigdy nie skarżąc się na swoje cierpienie. Od stycznia 2015 roku była osobą leżącą i pozostawała pod opieką tego hospicjum, którego działalność przez tyle lat wspierała modlitwą i ofiarowaniem swoich codziennych niedomagań. Odeszła do Wieczności 22 października 2015 roku, trzymana za rękę przez ukochanego męża, syna i córkę.

Ewa i Janusz Cholewińscy udowodnili, że konsekwentna wiara, pełna zaufania i oparta na bezinteresownej miłości, potrafi podnieść z największej depresji w jaką mogą nas wepchnąć trudności życiowe, prowadząc na szczyty nieosiągalne dla wielu. Skromni, pełni dobroci ludzie, swoje cierpienie z Bożą pomocą przekuli na szczęście istnienia i wdzięczności za to, czym Bóg ich obdarzył. Odnaleźli pokój w swoich niepokojach, a łzy cierpienia zamienili na łzy radości.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Panorama wiary, Numer archiwalny, Miesięcznik, Autorzy tekstów, 2015-nr-12, pozostali Autorzy

nd pn wt śr cz pt sb

25

26

27

28

29

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

Dzisiaj: 28.03.2024