Miłość bez marginesu

Prowincjał Polskiej Prowincji Zakonu Ojców Kamilianów o. Arkadiusz Nowak MI opowiada o niezwykłym spotkaniu z niepełnosprawnym Brazylijczykiem i o tym, że każdy zasługuje na miłość.

zdjęcie: www.prawapacjenta.eu

2014-07-03

REDAKCJA: – Trwa Kamiliański Rok Jubileuszowy, który obchodzony jest z okazji 400-setnej rocznicy śmierci św. Kamila, waszego założyciela. Jak Kamiliański Rok Jubileuszowy obchodzony jest w Polsce?

O. ARKADIUSZ NOWAK MI: – Zgodnie z zaleceniem Kapituły Generalnej naszego zakonu, Rok Jubileuszowy świętujemy głównie w ramach obchodów lokalnych. Przede wszystkim pragniemy skoncentrować się na duchowej odnowie naszego kamiliańskiego życia i charyzmatu, który przekazał nam św. Kamil. Ponieważ tymi ideałami staramy się żyć na co dzień, realizując je w naszej pracy z chorymi, potrzebujemy szczególnej czujności, by one nam nie spowszedniały i nie uległy dewaluacji. Stąd, każdy kamilianin najpierw w wymiarze indywidualnym ma dokonać rewizji swojego życia duchowego w odniesieniu do realizacji charyzmatu kamiliańskiego oraz odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego wybrał taką drogę i co było źródłem tego wyboru. Chcemy na nowo odczytać testament św. Kamila i powrócić do pierwotnego zachwytu jego duchową spuścizną.

– Domyślam się, że ta duchowa odnowa ma również objąć całe wspólnoty kamiliańskie.

– Tak. Wymiar wspólnotowy to drugi obszar, w którym mamy dokonać krytycznej oceny naszej duchowości i charyzmatu. Jako zakon postawiliśmy sobie to zadanie w ramach Projektu Kamilianie – dokumentu, który został opracowany we wszystkich naszych prowincjach na całym świecie. Jest to dokument dla nas bardzo ważny. Początkowo miał nosić nazwę Projekt Kamilianie Europa. Jednak po konsultacjach ze współbraćmi z Ameryki Południowej i Afryki doszliśmy do przekonania, że duchowej odnowy potrzebują nie tylko kamiliańskie wspólnoty w Europie ale cały zakon, w wymiarze globalnym. Projekt Kamilianie mówi o potrzebie odnowy indywidualnej duchowości każdego zakonnika, ale także o konieczności zrewidowania życia i więzi we wspólnotach kamiliańskich. Potrzeba na nowo przyjrzeć się naszemu życiu braterskiemu, naszym braterskim więziom i relacjom. Te więzi czasem ulegają osłabieniu. Kiedy przez wiele lat ludzie żyją razem, to z jednej strony doskonale się znają, a z drugiej bywają zmęczeni sobą nawzajem. To może zakłócać właściwą realizację zakonnego charyzmatu i powodować zbytnie koncentrowanie się na sobie. Dlatego pragniemy na nowo stać się dla siebie osobami najważniejszymi. Wiemy, że musimy się wspierać, pomagać sobie, ale też, gdy zajdzie potrzeba, kontrolować się i z miłością upominać. Nie jest to łatwe zadanie.

– Kamilianie to inaczej Zakon Posługujących Chorym. Jaką zatem konkretnie sprawujecie posługę wobec cierpiących?

– Podstawowym celem kamilianów, zgodnie ze składanym ślubem zakonnym, jest służba chorym nawet z narażeniem własnego życia. Mówi się, że to dodatkowy ślub, choć dla nas jest on najważniejszy. Oczywiście w dzisiejszych czasach trudno wypełnić ów ślub w 100 procentach. Medyczne technologie bowiem tak bardzo się rozwinęły, że chorób, które niosłyby śmiertelne zagrożenie dla opiekunów, jest naprawdę niewiele. Niemniej jednak, jeśli zachodzi taka potrzeba, służymy chorym w każdych warunkach i okolicznościach. Idziemy do chorych niezależnie od ich światopoglądu czy trudnej przeszłości, a zwłaszcza idziemy do tych, od których inni się odwrócili. Prowadzimy szpitale, Zakłady Opiekuńczo-Lecznicze, ośrodki dla uzależnionych i nieuleczalnie chorych, chorych na AIDS, pomagamy także osobom starszym i bezdomnym. Jako prowincjał staram się jednak przekonać moich współbraci, abyśmy nasz kamiliański charyzmat traktowali nieco szerzej. Chodzi o to, by nie tylko być z chorymi i służyć im, ale także o to, by być wśród ludzi zdrowych i towarzyszyć im chociażby przez edukację zdrowotną i profilaktykę. Dlatego nie boimy się także takich przedsięwzięć jak różne akcje promujące zdrowy styl życia. Mówiąc krótko: nasze miejsce jest przede wszystkim przy chorych, ale jesteśmy także ze zdrowymi, próbując dbać, by nie zachorowali.

– Aby służyć chorym w sposób, o którym Ojciec opowiada, nie wystarczy być tylko wykształconym teologiem i pobożnym zakonnikiem. Do takiej pracy potrzeba fachowej kadry medycznej.

– Zdecydowanie tak. Kamilianie są obecni wśród chorych nie tylko jako kapłani ale przy ich łóżkach realizujemy się także w ramach różnych zawodów medycznych. Jestem zdecydowanym zwolennikiem idei, by ojcowie i bracia zakonni poza swoją formacją i wykształceniem teologicznym, zdobywali także umiejętności, które pozwolą im na bezpośrednią służbę chorym. Bardzo się cieszę, że wielu moich współbraci chętnie podejmuje dodatkowe studia i zdobywa w ten sposób konkretną wiedzę medyczną. Myślę, że my jako zakon służący chorym musimy się czymś wyróżniać. Tym „czymś” są właśnie konkretne umiejętności pomocne w bezpośredniej opiece przy chorym. Musimy być zatem nie tylko dobrymi duszpasterzami, którzy będą sprawować dla chorych sakramenty i za nich się modlić, choć jest to oczywiście bardzo ważne, ale nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy dodatkowo w ramach studiów podyplomowych czy kursów, kształcili się także jako pielęgniarze, psycholodzy itp.

– Zakon kamiliański z uwagi na swój specyficzny charyzmat funkcjonuje w ramach rozmaitych struktur związanych ze światem medycznym. Mam tutaj na myśli system opieki zdrowotnej, placówki medyczne, Narodowy Fundusz Zdrowia, przepisy, wymogi, standardy. Co zrobić, by pośród tych wszystkich struktur nie stracić z oczu tego, co najważniejsze i aby celem wszelkich działań pozostał pacjent i jego dobro?

– To jest bardzo trudne pytanie. To prawda, że system opieki zdrowotnej jest mocno ustrukturyzowany, przez co bywa niewydolny. Nie sposób jednak wyobrazić sobie, by mogło tych struktur zabraknąć. One są potrzebne. Myślę, że zasadniczy problem polega na tym, aby odpowiedzieć sobie na pytanie co jest celem, a co jedynie środkiem do celu? Oczywiście celem zawsze winien być pacjent i jego dobro, a wszelkie struktury mają jedynie pomagać w jego osiągnięciu. Dobrze wiemy jednak, że w rzeczywistości bywa różnie. My kamilianie, chcąc prowadzić zorganizowaną pomoc choremu, musimy wejść w istniejące struktury i możliwie najpełniej podporządkować się ich wymogom. Musimy przestrzegać przepisów i działać w zgodzie z obowiązującym prawem. Z drugiej strony staramy się jednak przede wszystkim pośród mnogości procedur i biurokracji nie stracić z oczu człowieka chorego i pielęgnować w sobie wrażliwość na jego potrzeby. Mając świadomość, że dobro pacjenta nie zawsze i nie dla wszystkich jest celem nadrzędnym, utworzyłem kilka lat temu Instytut Praw Pacjenta i Edukacji Zdrowotnej. Jest to organizacja, która troszczy się o poszanowanie i propagowanie idei praw pacjenta a także przyczynia się do integracji szeroko rozumianych środowisk organizacji pacjentów. Wspólnie podejmujemy wiele przedsięwzięć i projektów. Każdego roku aktywnie włączamy się w obchody Światowego Dnia Chorego. Wręczamy także nagrodę św. Kamila, będącą podziękowaniem ludziom, którzy działają dla dobra chorych w zakresie znacznie przekraczającym jedynie ich obowiązek. Naszym ważnym zadaniem jest budowanie komunikacji wśród tych, którzy służą chorym oraz z samymi chorymi. Wracając do pani pytania myślę, że trzeba tutaj szukać „złotego środka”. Z jednej strony funkcjonować w ramach, które wyznacza system, a z drugiej strony widzieć przede wszystkim człowieka i nie być niewolnikiem często absurdalnych przepisów. Osoby chore najbardziej cenią sobie życzliwość i okazaną im troskę. Wiem skądinąd, że często świadomie rezygnują z placówek o wysokim standardzie na rzecz kameralnych i czasami niestety ciasnych oddziałów, na których jednak panuje dobra atmosfera. Dużo bardziej zależy im na zainteresowaniu i czułej opiece niż na nowoczesnych przestrzeniach i luksusie. To powinno dać do myślenia nam wszystkim, którzy służymy chorym. Niemniej, nie mam gotowej recepty na to, co zrobić, aby struktury nie przesłoniły człowieka.

– Myślę, że nikt jej nie ma, ale dziękuję za Ojca słowa, bo one niosą nadzieję, że wiele osób może myśleć podobnie. Nie przestaję ufać, że dobro chorego człowieka zawsze będzie jednak ważniejsze od procedur, oraz że wrażliwość za każdym razem zdoła pokonać małoduszność.

– Nie ukrywam, że wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, na ile w warunkach polskich nasza misja kamiliańska powinna ulec zmianie. Prowadzenie własnych placówek w dzisiejszych warunkach jest niebywale trudne, szczególnie jeśli nie ma się takich oddziałów, które są wysoko specjalistyczne i powodują, że Fundusz płaci duże pieniądze i można na tym zarabiać i rozwijać się. Ale my ostatecznie nie jesteśmy od tego żeby prowadzić komercyjne oddziały tylko od tego, żeby pomagać ludziom, którzy tych pieniędzy na ogół nie mają. Aby to było możliwe trzeba mieć dobrych współpracowników, których ja na szczęście mam. Mogę powiedzieć, że mimo zdarzających się także porażek, póki co generalnie odnosimy jednak sukcesy. Jak dotąd nie zamknęliśmy żadnej placówki. Wręcz przeciwnie – staramy się uruchamiać nowe oddziały, na przykład 20-łóżkowy oddział medycyny paliatywnej. Bardzo się z tego cieszymy i jesteśmy dumni.

– Chciałabym teraz, jeśli Ojciec pozwoli, zapytać o Ojca osobistą przygodę i drogę do kamilianów. Przed wstąpieniem do zakonu pracował Ojciec w Urzędzie Pocztowym. Zdobywał tam Ojciec kolejne szczeble kariery, by w końcu zostać naczelnikiem. Jak to się stało, że z poczty w Bełku trafił Ojciec do kamiliańskiego nowicjatu w Taciszowie?

– Właściwa odpowiedź na to pytanie brzmi: nie wiem. Mówi się, że powołanie jest tajemnicą. Mój przypadek jest absolutnym potwierdzeniem tej tezy. Nic w moim życiu nie wskazywało, że będę księdzem. Owszem, pochodzę z tradycyjnej śląskiej rodziny, wielopokoleniowej, w której Pan Bóg zawsze był Kimś ważnym, jednak w moim domu rodzinnym nie działo się w tym względzie nic nadzwyczajnego. Nie byłem jakoś szczególnie zaangażowany w życie Kościoła, nie byłem nawet ministrantem. Na progu dorosłości doświadczyłem życiowej burzy i przeżyłem trzy trudne lata. Mając za sobą te trudności, pewnego dnia poczułem wewnętrzną potrzebę, aby pojechać na Jasną Górę w poszukiwaniu wyciszenia. W drodze powrotnej, w pociągu spotkałem diakona. Był nim Tadeusz Michałek, późniejszy wieloletni prowincjał ojców sercanów. Zaczęliśmy rozmawiać. Ujął mnie swoją osobowością do tego stopnia, że nasza znajomość nie skończyła się na tej jednej rozmowie w pociągu. Mieliśmy ze sobą stały kontakt, dzwoniliśmy do siebie. Z czasem zwierzyłem mu się, że zawsze moim wielkim marzeniem było zostać lekarzem. On po wielu rozmowach, widząc, że szukam swojego miejsca w życiu, zasugerował mi, że istnieją zakony, które służą chorym. Oczywiście do niczego mnie nie namawiał, ale zwrócił uwagę, że warto się tym zainteresować. No więc się zainteresowałem. Dowiedziałem się, że jeśli chodzi o zakony posługujące chorym, mam w zasadzie do wyboru tylko trzy możliwości: albertynów, bonifratrów i kamilianów. Ponieważ kamilianie byli najbliżej mojej rodzinnej miejscowości, więc zdecydowałem, że wstąpię właśnie do nich. Była to decyzja podjęta dość impulsywnie, niemalże z dnia na dzień.

– I faktycznie od razu mógł Ojciec zrealizować swoje pragnienie służby chorym?

– Nowicjat nie był dla mnie łatwym doświadczeniem. Nagle zacząłem żyć w zupełnie innym świecie, ale bardzo cieszyła mnie perspektywa pracy z chorymi. Jako nowicjusze pracowaliśmy przez pół roku w szpitalu w Gliwicach. Wiele się wówczas nauczyłem i bardzo ciepło wspominam tamten czas. Potem złożyłem pierwsze śluby zakonne i zostałem na dobre.

– Rozumiem, że decyzja oddania się na szczególną służbę osobom uzależnionym od narkotyków i zakażonym HIV przyszła nieco później.

– Po złożeniu pierwszych ślubów zakonnych przeniosłem się do Warszawy i tam po raz pierwszy zetknąłem się z organizacjami, które pomagały osobom uzależnionym od narkotyków. W tamtych czasach to było absolutne novum. Narkomania wówczas nie była traktowana jak choroba, ale raczej jako patologia społeczna. Nasz prowincjał zadawał nam zwyczajowe pytanie, jak wyobrażamy sobie swoją dalszą kamiliańską służbę. Ja odpowiedziałem, że chciałbym pracować z narkomanami. Wtedy też pojawiły się pierwsze przypadki zakażenia HIV oraz choroby AIDS. W społeczeństwie zjawisko to budziło ogromny lęk i mnóstwo negatywnych emocji. Pamiętam, że nie miałem cienia wątpliwości, że to jest moja droga i że właśnie z tymi ludźmi – najbardziej wtedy odrzuconymi i pogardzanymi – chcę i powinienem pracować. Miałem bardzo mądrych przełożonych, którzy wyrazili zgodę na moją posługę w tym środowisku z zaleceniem, bym przede wszystkim nie zaniedbał formacji i studiów. Tak wszystko się zaczęło.

– Przez wiele lat swojej posługi spotkał Ojciec mnóstwo osób chorych i cierpiących. Czy jakieś spotkanie szczególnie zapadło Ojcu w pamięć?

– Mam w pamięci wiele spotkań, twarzy i historii. Zajmowałem się głównie ludźmi młodymi, którzy chorowali na narkomanię i AIDS. Leczenie z uzależnienia jest bardzo trudnym zadaniem, na ogół mało skutecznym. Do dzisiaj pamiętam Artura – młodego, wybitnie inteligentnego człowieka, który bardzo dobrze rokował, choć historia jego uzależnienia była długa. Przebywał w naszym ośrodku kilka miesięcy. Pewnego dnia, gdy miał za sobą mniej więcej 1/3 leczenia, postanowił odejść. Nie pomogło przekonywanie, by został. Artur postawił na swoim. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że nie żyje. Przedawkował w kilka godzin po wyjściu z naszego domu. To było bardzo trudne doświadczenie, które przyniosło sporo bólu. Ale mam w pamięci także wiele pozytywnych spotkań z chorymi. Dobrze znam historię człowieka, który jako jeden z pierwszych w Polsce był zakażony HIV. Dzisiaj ma prawie 70 lat, a od przeszło 25 żyje z wirusem. Przebywał w moim ośrodku w Konstancinie kilka lat. Poddawał się leczeniu, przyjmował coraz to nowsze leki. Próbował również odbudować swoje życie rodzinne. Zrozumiał, że zakażenie HIV nie musi wiązać się z izolacją i odrzuceniem. Dzisiaj jest szczęśliwym ojcem i dziadkiem, spotyka się z całą rodziną, aktywnie działa społecznie. Wszystko w jego życiu się zmieniło. Ten człowiek jest przykładem, że ze śmiertelną chorobą można żyć wiele lat i że trudne doświadczenia mogą być impulsem, by poukładać swoje życie na nowo.

– Jest coś, czego uczy się Ojciec od osób chorych?

– Każdy uczy mnie czegoś innego. I wcale nie dlatego, że jest chory, ale dlatego, że jest człowiekiem, który ma swój niepowtarzalny bagaż doświadczeń. Staram się patrzeć na to w ten sposób. Często mówi się – choć brzmi to trochę patetycznie – że chorzy uczą zdrowych pokory. Myślę jednak, że jest w tym sporo racji. W związku z tym przypomina mi się pewne niezwykłe spotkanie, które przeżyłem w Brazylii. Byłem w Saõ Paulo, w miejscu, gdzie spotykali się młodzi ludzie, gdzie było wiele dyskotek, kawiarni. Szedłem ulicą i zauważyłem bardzo młodego człowieka na wózku inwalidzkim, oferującego sprzedaż gum do żucia. Aby przejechać wózkiem przez kolejne skrzyżowania i pokonać wysokie krawężniki, co chwilę musiał prosić kogoś o pomoc. Nie było najmniejszego problemu, aby ci młodzi ludzie – zajęci sobą, bawiący się na ulicy, śmiejący się – przyszli mu z pomocą. Ale jednak zauważyłem, że chociaż pomagają chętnie to rzadko kupują te gumy. Podszedłem do tego chłopaka i zacząłem z nim rozmawiać. Dowiedziałem się, że w taki właśnie sposób zarabia na życie i zbiera na nowy wózek. Przyjeżdża tu, bo dobrze czuje się wśród swoich rówieśników. Był bardzo ujmujący opowiadając historię swojego życia a równocześnie bardzo dumny z tego, że nauczył się żyć z niepełnosprawnością. Bardzo długo ze sobą rozmawialiśmy, wypijając kilka dobrych kaw. Ponieważ sprzedaż nie szła najlepiej, kupiłem od niego wszystkie te gumy i zaraz mu je oddałem, by mógł je sprzedać jeszcze raz i dodatkowo zarobić. Opowiadam o tym dlatego, że spotkanie z tym niepełnosprawnym człowiekiem kazało mi na nowo zadać sobie pytanie o moją indywidualną wrażliwość. Zapytałem samego siebie na ile jestem jeszcze zdolny podejść do konkretnego człowieka chorego i szczerze przejąć się jego losem. To było dobre spotkanie, bo ono uświadomiło mi ponownie, że tak naprawdę w życiu liczą się zwykłe ludzkie sprawy i problemy, a nie tylko wielkie akcje i zinstytucjonalizowane działanie. To spotkanie było dla mnie impulsem i wyrzutem sumienia, by w tej kwestii patrzeć na siebie bardziej krytycznie. Myślę, że po tym spontanicznym spotkaniu wróciłem trochę lepszy.

– Na początku naszej rozmowy wspomniał Ojciec, że św. Kamil pozostawił wam piękny duchowy testament. Co z tego testamentu wybrał Ojciec dla siebie?

– Ponieważ w swoim zakonnym życiu skupiłem się na pracy z ludźmi wyobcowanymi i marginalizowanymi, szczególnie jest mi bliskie przesłanie św. Kamila o tym, że mamy służyć tym wszystkim, którym inni pomocy odmawiają. To właśnie św. Kamil uczy mnie tego, że jeśli mam skutecznie pomagać i służyć innym, to muszę być wolny od jakichkolwiek uprzedzeń. Myślę, że osobiście sobie z tym poradziłem i jestem z tego dumny. Nie czuję do nikogo uprzedzenia, a tolerancję traktuję w kategoriach cnoty. Nikt z nas kamilianów nie jest jednak idealny i do ideału bardzo nam daleko. Dlatego zwracam się do chorych z prośbą o modlitwę za nas wszystkich, byśmy nie ulegli pokusom i przezwyciężyli trudności. Bardzo potrzeba nam modlitewnego wsparcia właśnie ze strony osób chorych, a więc tych, którym na co dzień służymy. Nikt lepiej od nas nie może tego wiedzieć, że modlitwa chorych to prawdziwy skarb.

– Modlitwę w imieniu chorych mogę obiecać, na pewno jej nie odmówią. Bardzo dziękuję Ojcu za rozmowę.

Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, 2014-nr-07, Numer archiwalny, W cztery oczy, Miesięcznik, Cogiel Renata Katarzyna, Autorzy tekstów

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 25.04.2024