Randka na Nieszporach

Pani Róża Składny życie miała ciężkie. Przeżyła dwie wojny i czas komunizmu. W rozmowie z nią jednak tego nie widać. Cały czas się śmieje i mówi, że na świecie żyje się dobrze. I tak już 99 lat.

Pan Henryk Składny w 2011 roku obchodził swoje 100-tne urodziny. Na fotografii wraz z żoną,Panią Różą, po jubileuszowej Mszy Świętej przed parafialnym kościołem pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej w Podlesiu.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2013-11-29

KS. WOJCIECH BARTOSZEK: – Doczekała Pani pięknego wieku – 99 lat. A jak samopoczucie?

RÓŻA SKŁADNY: – Dzięki Bogu czuję się dobrze, nic mi nie dolega. Cieszę się, bo nie umiałabym leżeć i nic nie robić. Mam wrodzoną skłonność do śmiechu, nie wiem czemu, ale zawsze się śmieję. Mój syn, Karol, może to wszystko potwierdzić, bo cały czas jest ze mną. Jest takim moim opiekunem. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Męża nie ma i jak sama siedzę w domu, to jest mi nudno. A jak syn przyjdzie, to zawsze się coś dzieje. To taki rodzynek – ma jeszcze dwie siostry.

– Czyli urodziła się Pani w 1914 roku...

– Tak, jestem rocznik 1914. Urodziłam się już po wybychu I wojny światowej. Oczywiście byłam zbyt mała, żeby cokolwiek z tego okresu pamiętać. Wiem jednak, że kiedy się urodziłam, mama posyłała mojemu tacie na front moje zdjęcia. Z opowieści wiem też, że tata walczył w bitwie pod Verdun.

– To była jedna z najbardziej krwawych bitew I wojny światowej.

– Tak, pamiętam jak tata opowiadał później, że nie mieli wtedy co jeść. Po wojnie brał on udział w powstaniu śląskim. Przypominam sobie, jak z niego wracał. Bawiłam się na dworze, w piasku, pod krzyżem niedaleko naszego domu i wtedy go zobaczyłam. Ten obraz bardzo odcisnął się w mej pamięci. Mam go stale przed oczami.

– Skąd Pani pochodzi?

– Wychowałam się w dzielnicy Tychów – Mąkołowcu. W moim domu żyło się skromnie, ale zawsze panowała rodzinna atmosfera.

– To bardzo charakterystyczne dla śląskiej społeczności – dbanie o rodzinę.

– Tak, rodzice kładli na to duży nacisk. W Tychach należeliśmy do parafii pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Do kościoła było daleko – około pół godziny drogi, ale zawsze uczestniczyliśmy w niedzielnej Eucharystii i Nieszporach. Nie wyobrażałam sobie, aby nie być na tym nabożeństwie. Byłoby to u nas w domu traktowane jak grzech ciężki. Wychował mnie słynny ksiądz Jan Kapica. Wspaniały kaznodzieja. Nawet jak byłam małym pyrtkiem, to jego kazania bardzo mi się podobały.

– Opowie Pani o swoim życiu przed wojną?

– Mój przyszły mąż jak się do mnie zalecał, to kupował mi różne rzeczy. Kupił mi na przykład rower, żebym mogła jeździć do kościoła. Zanim nauczyłam się na nim utrzymywać, to się kilka razy wywróciłam. Potem mi kupił torebkę, która również przydawała się jak szłam na Mszę. Wszystkie te prezenty dostałam gdy byliśmy narzeczeństwem. Mój Henryk był bardzo szczerym człowiekiem. Byłby mi swoją duszę oddał, gdyby tylko mógł. Kupił mi także parasol, bo do kościoła miałam daleko i zawsze po drodze zmokłam.

– Te prezenty były zawsze związane z pójściem do kościoła? Torebka, rower, parasol...

– Przynosił mi też inne prezenty, na przykład cukierki. W każdą niedzielę wszyscy w domu go wyczekiwali. Zawsze porozmawiał z moją rodziną.

– A co Pani pamięta z czasów wojny?

– Dwa tygodnie przed wybuchem II wojny światowej był nasz ślub. Wydałyśmy się razem z siostrą podczas jednej Mszy Świętej. Później było wspólne wesele w domu. A po nim nastało inne życie... Wojna pokrzyżowała wszystkie plany. Pamiętam, że wybuchła w pierwszy piątek miesiąca. Wracałam wtedy z kościoła, a wokół już było mnóstwo wojska i ogromny huk.

– Czyli wojna zastała Panią, gdy wychodziła Pani z kościoła?

– Tak. Na zachodzie widać było wówczas wielką jasność. Ucieczka to była taka nasza „podróż poślubna”. Tu niedaleko był front i miała miejsce bitwa wyrska – stamtąd właśnie szła wojna. Pamiętam, że było słychać straszny huk. Latały samoloty – coraz bliżej, a my byliśmy w domu. Nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy uciekać. Na zachodzie, tam gdzie Wyry, było widać ogromny czerwony płomień. Moja ciotka, która tam mieszkała, przybiegła do nas. Ludzi, którzy uciekali było bardzo dużo. Przedostaliśmy się do Lędzin, a następnie do Wieliczki. Na drodze było bardzo ciasno. Z jednej strony jechało polskie wojsko, a na piechotę i furmankami podążali ludzie. Uciekaliśmy w nocy. Z Wieliczki nas skierowali dalej, ale nie pamiętam nazwy miejscowości. Tam się zatrzymaliśmy. Ktoś wtedy powiedział, że tuż za nami są już Niemcy. Wystraszyliśmy się. Dotarli do nas po kilku godzinach na motocyklach, samochodami... Na szczęście nic nam nie zrobili i zawróciliśmy do domu. Już wcześniej wiedzieliśmy, że wojna nadchodzi. Były organizowane spotkania w salkach przy kościele, na których młodzi mówili tylko o wojnie. Jeden mówił wtedy zawzięcie, że nic Niemcom nie odda, nawet guzika. A potem musiał oddać całe odzienie. Zginął bardzo szybko w Oświęcimiu.

– Mocno Pani pamięta czas wojny.

– Tak, to wszystko zostało w sercu, bo to było ogromne przeżycie.

– A co działo się później, po wojnie?

– To było zaczynanie życia od nowa. 6 lat po wojnie przeprowadziliśmy się z mężem do Podlesia. Nasz syn miał wtedy pół roku, przywiozłam go w wózeczku. Potem była budowa domu, która ciągnęła się 10 lat.

– Tyle Pani przeszła w życiu, a stale jest Pani uśmiechnięta i radosna..

– Bo ja miałam bardzo dobrego męża. To mnie podtrzymało. Jeszcze jak byliśmy narzeczeństwem, bardzo przysłużył się naszej rodzinie. Długo nie mieliśmy pieniędzy żeby wyprawić wesele. Nie wiedzieliśmy także gdzie zamieszkać po ślubie. Mój rodzinny dom był nowo wybudowany, rodzina mieszkała na dole, a piętro było całe puste, niezagospodarowane. Mój mąż był stolarzem i wszystko zorganizował. Zrobił okna, podłogę. Bardzo nam się przysłużył. Choćby dziewczyna ze świeczką szukała takiego kawalera, to nie znajdzie! Nie ma dzisiaj takich ludzi. A w jakich warunkach on ten dom remontował! Nie było ani światła, ani wody. Wszystko robił pod starą, dziurawą szopą. Nie miał żadnych maszyn, wszystko robił ręcznie. To był ogromnie ofiarny człowiek. Miałam wcześniej kilku chłopców, a jeśli któryś chciał się ze mną ożenić, to zawsze zwierzał się, co otrzyma w posagu. Jeden mi powiedział, że dostanie dom i pole. Drugi mówił, że ojciec mu obiecał cały majątek. Nie chciałam wychodzić za takich. Wolałam żyć skromnie, ale dorobić się sama, a nie żyć z cudzego. Takich zalecających się do mnie było ze czterech. Dopiero potem znalazł się mój Henryk. Też go zapytałam co dostanie od rodziców. On odpowiedział, że nic, bo mu mama powiedziała, że ma pracować i sam się czegoś dorobić. O, on mi się spodobał! Później okazało się, że Henryk jest dla mnie niezwykle dobry. Nie miałam mu nic do zarzucenia. Zawsze w niedzielę spotykaliśmy się na Nieszporach. Szedł wtedy do mojej parafii aż godzinę.

– Na randki chodziliście na Nieszpory...

– A z kościoła później do domu. Rodzice zawsze przygotowywali nam herbatę, jedzenie.

– Obecny czas jest chyba całkiem inny.

– Tak, to zupełnie inne życie. Teraz chodzimy do kościoła w Podlesiu.

– Zawsze są siły żeby pójść na Mszę w niedzielę?

– Przeważnie tak. Dzięki Bogu jestem zdrowa. Aż się dziwię sama nad sobą. Teraz mam takie dobre, lekkie życie. Życie na świecie jest wspaniałe. Jakby się człowiek martwił i płakał, to by umarł wcześniej. Jak człowiek jest wesoły, to wszystko go cieszy. Nawet ten ptak siedzący na gałęzi.

– Chciała nam Pani powiedzieć jeszcze o jakiejś tajemnicy...

– Tak, to jest taka pamiątka po mężu. Dlaczego myśmy tak żyli i żyli? I czemu ten mój mąż był taki zdrowy? Przypisuję to temu krzyżowi. Bo w to wierzył. Ten krucyfiks znalazł w Łaziskach na śmietnisku. Stracił wtedy pracę. Przechodził obok i zobaczył, że coś tam błyszczy. Podszedł bliżej i odkopał krzyż. Ale znalazł tylko kawałek. Reszty szukał dalej. Znalazł wszystkie części i w domu posklejał. To było w listopadzie 1939 roku, czyli krótko po naszym ślubie. Gdzieś ten krzyż później schował i pokazał nam po wojnie. Wtedy zrozumieliśmy, że dzięki temu krzyżowi jest nam tak dobrze w życiu. To dotyczy także śmierci, którą mój mąż miał bardzo dobrą. Nawet nie wiemy kiedy umarł. Nikt się tego nie spodziewał. Ciekawe jest, że urodził się 13 lipca 1911 roku, a zmarł odwrotnie – 11 lutego 2013 roku. W oba te dni wypadają święta maryjne. 13 lipca – Matki Bożej Fatimskiej, a 11 lutego – Matki Bożej z Lourdes. Wtedy obchodzony jest także Światowy Dzień Chorego.

– Pewnie trudno było się pogodzić z jego odejściem po tylu szczęśliwie przeżytych latach...

Ja po mężu nie wylałam ani łezki. Ja nie umiem za nim płakać, aż się sama dziwię. Bo wiem gdzie on jest, wiem kto po niego przyszedł. W dniu kiedy umarł, zjadł wyjątkowo dużo. To nas wszystkich zdziwiło. Później widzieliśmy jak patrzy w jedno miejsce. Wtedy przyszła po niego śmierć. Przeżyliśmy razem 73 lata. I tak sobie fajnie umarł. Jakże ja bym mogła po nim płakać? Całe życie nad jego łóżkiem wisiał wizerunek Matki Boskiej Bolesnej. Jestem pewna, że to Ona po niego przyszła...


 

Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Miesięcznik, Numer archiwalny, Bartoszek Wojciech, 2013-nr-11, Autorzy tekstów, Panorama wiary, Salik Dobromiła

nd pn wt śr cz pt sb

25

26

27

28

29

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

Dzisiaj: 29.03.2024