Mamy za co dziękować

Lekarze nadal utrzymywali, że uraz nie jest zbyt poważny, lecz mylili się. W czasie operacji okazało się, że odłamki kości prawdopodobnie utknęły w rdzeniu i uszkodziły go.

zdjęcie: Danuta Dajmund

2015-02-27

Murcki – jedna z licznych dzielnic Katowic. Choć jest już godzina 10.00, osiedle ciągle jeszcze spowite jest resztkami porannej mgły. Nietrudno trafić pod właściwy numer. Na jezdni, tuż przed klatką schodową „znak rozpoznawczy” – koperta oznaczająca miejsce parkowania dla inwalidy. Drzwi otwierają się zanim zdążyłam odnaleźć właściwy przycisk domofonu. Moi dzisiejsi gospodarze i rozmówcy już na mnie czekają.

Szczęśliwy dom

Jestem tu, bo chcę poznać historię niezwykłych ludzi, którzy po 45 latach wspólnego, niełatwego życia zdecydowali się konsekwentnie nie zadawać Panu Bogu tego jednego pytania: „dlaczego?”. Gospodarze częstują mnie gorącą herbatą, a ja pozwalam, by wspomnienia swobodnie powracały z zakamarków pamięci.

We wrześniu będziemy obchodzili naszą rocznicę ślubu – mówi pan Jan. Moja żona jest rodowitą murckowianką. Mieszka tu od urodzenia. Ja pochodzę z Pszczyny; tam się urodziłem. W 1949 roku przeprowadziliśmy się do Katowic. W miejscu dzisiejszego Osiedla Witosa stało wówczas 500 fińskich domków. W jednym z nich zamieszkali moi rodzice. Kiedy w latach siedemdziesiątych zburzono je, przeprowadzili się na ulicę Słoneczną, położoną na terenie parafii św. Józefa w Józefowcu. Do dziś mieszka tam dwóch spośród moich czterech braci. Byliśmy liczną rodziną – mama, tata i nasza szóstka: pięciu synów i jedna córka.

Zastanawiam się, w jaki sposób, mimo tego oddalenia, mój rozmówca i jego przyszła żona poznali się. To proste – wyjaśnia pan Jan. Pracowaliśmy w tym samym zakładzie pracy. Początkowo nie mieliśmy własnego mieszkania, więc mieszkaliśmy wspólnie z teściami. Wkrótce na świat przyszła nasza córeczka. Byliśmy szczęśliwi i mieliśmy różne plany. Mąż zamierzał nawet zbudować dla nas dom – wtrąca pani Stefania – a moja mama obiecała, że mu w tym pomoże.

Wypadek

Ale wtedy wydarzył się ten wypadek – mówi pan Jan ze wzruszeniem, które na próżno próbuje ukryć, a ja niemal czuję w sobie ten ból, który nadal, mimo upływu lat, mieszka w jego sercu. To był październik 1972 roku. Nie skończyłem jeszcze 25 roku życia. W poprzednim miesiącu przeżywaliśmy drugą rocznicę naszego ślubu i cieszyliśmy się naszą piętnastomiesięczną córeczką. Pracowałem wówczas w Elektrowni Łaziska. Tego dnia miałem mieć dzienną zmianę, ale z powodu jakichś problemów technicznych, polecono nam przyjść na zmianę nocną. I wtedy to się stało. Spadłem i złamałem sobie kręgosłup. To nawet nie była duża wysokość, zaledwie 3 i pół metra, ale upadek okazał się fatalny w skutkach. Zawieziono mnie do Mikołowa i tam zrobiono mi prześwietlenie. Początkowo nie wyglądało to groźnie. Stwierdzono wprawdzie, że mam złamany kręgosłup, ale uraz prawdopodobnie nie jest zbyt poważny. Ponieważ teściowie pracowali w szpitalu, mieliśmy w domu służbowy telefon. Poprosiłem więc, aby zatelefonowano do szpitala w Murckach i zawiadomiono o wypadku moich bliskich. Ponieważ połączenie się nie powiodło, teściowa dowiedziała się o wszystkim dopiero rano, gdy w drodze do kościoła spotkała pracującą na portierni szpitala kobietę. Kiedy przewieziono mnie do szpitala w Murckach, lekarze orzekli, że trzeba mnie włożyć do specjalnego gipsowego koryta i zawieźć do Piekar, gdzie będzie można przeprowadzić operację. Domyśliłem się wówczas, że mój wypadek musiał być jednak dużo groźniejszy niż początkowo sądzono. W Piekarach lekarze nadal utrzymywali, że uraz nie jest zbyt poważny, lecz mylili się. W czasie operacji okazało się, że odłamki kości prawdopodobnie utknęły w rdzeniu i uszkodziły go. Nie wiem, co było tego powodem. Może niewłaściwy transport niewielką karetką, do której nie udało się wnieść mnie na odpowiednich noszach, może stało się to podczas prześwietlenia... Nie wiem. Dość, że od 42 lat jestem sparaliżowany.

Kiedy Pan Jan próbuje zapanować nad niebezpiecznie drżącym głosem i wstydliwie ociera łzę, której udało się umknąć spod powieki, jego żona powtarza z żalem: Mąż nie skończył nawet 25 lat... A ja podzielam ten jej smutek. 25 lat! To przecież wiek, który zwykliśmy określać najpiękniejszym okresem życia, jego rozkwitem. To przecież czas na radość, na miłość, na zdrowie i na wspaniałe plany!

Zmiana planów

A tymczasem nasze życie stanęło na głowie – mówi Pani Stefania. Jedno z pierwszych pytań, które lekarz zadał mężowi, gdy było już wiadomo, że będzie sparaliżowany, brzmiało: „Czy ma Pan dzieci?” Gdy mąż potwierdził, że mamy córkę, lekarz powiedział: „To macie wielkie szczęście”. To prawda, mimo wszystko mieli sporo szczęścia! Chociaż początki były naprawdę bardzo trudne. Nagle trzeba było stanąć wobec tylu przeróżnych problemów. Pani Stefania przyznaje, że na początku nie miała pojęcia nawet o tym, w jaki sposób powinna męża pielęgnować. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że zakład pracy pana Jana dość szybko załatwił dla niego pobyt w ośrodku rehabilitacyjnym w Reptach. To nie był koniec takich „szczęśliwych trafów”, które dla moich gospodarzy są znakiem Bożej opieki.

Gdy po dwóch dniach przyjechałam do Rept odwiedzić męża, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Mąż siedział na łóżku! Siedział, a przecież zaledwie dwa dni temu było to niemożliwe. Pan Jan spieszy z wyjaśnieniami: Rano, podczas wizyty lekarskiej przyszedł, a właściwie wjechał na salę na inwalidzkim wózku mój lekarz prowadzący – doktor Kowalczyk. Okazało się, że podobnie jak my, jest niepełnosprawny. Zapytał, kiedy uległem wypadkowi, a gdy dowiedział się, że w październiku, chciał wiedzieć dlaczego jeszcze leżę. Odpowiedziałem, że nie potrafię siedzieć. Wtedy po prostu pokazał mi, jak to się robi. Nauczył mnie również jak przenieść się z łóżka na wózek i odwrotnie. Nie było to takie proste, ale trochę poćwiczyłem i następnego dnia już to potrafiłem.

Gdy zobaczyłam, że mąż nie tylko siedzi na wózku, ale potrafi przenieść się z niego na łóżko, już wiedziałam, że sobie poradzimy – dodaje z uśmiechem i dumą pani Stefania. Ale kłopoty się nie skończyły – wraca do wspomnień z przeszłości pan Jan. Po dwóch tygodniach pobytu w Reptach okazało się, że zachorowałem na wszczepienną żółtaczkę, dlatego przewieziono mnie na oddział zakaźny do Bytomia. Po trzech tygodniach zwolniono mnie do domu. Byłem bardzo słaby, nie mogłem kontynuować rehabilitacji. Dopiero po świętach wielkanocnych wróciłem do Rept i przez dwa kolejne miesiące uczyłem się nowego życia. Nauczyłem się nawet chodzić, tyle, że w specjalnych aparatach.

Chcę wiedzieć, co to takiego, więc pani Stefania przynosi z sypialni dwie „zastępcze nogi” męża. Kształtem rzeczywiście przypominają dolne kończyny, ale tak naprawdę to konstrukcje z metalu i skórzanych pasków, zakończone butami, które ubiera się na prawdziwe, lecz sparaliżowane nogi. Takie aparaty pozwalają poruszać się w pozycji pionowej, oczywiście przy pomocy dwóch kul.

Radziłem sobie całkiem nieźle – mówi z dumą pan Jan. Mogłem nawet w tych aparatach spacerować przed domem, a przy pomocy kul i poręczy, zejść ze schodów. Zdarzało się nawet, że wspólnie z żoną chodziliśmy na zakupy. Ale wtedy byłem jeszcze młody i silny. Teraz, zwłaszcza od czasu, jak pękła mi torebka maziowa, stało się to niemożliwe i mogę się poruszać tylko na wózku inwalidzkim. Do tego 13 lat temu przeżyłem zawał serca, a z wiekiem dołączyły też inne schorzenia.

Ludzie są dobrzy

Choć wiem, że to dla moich rozmówców bolesne wspomnienia, wracam jeszcze raz do tych pierwszych trudnych lat. To prawda, że nie było łatwo, – przyznaje pan Jan – ale też spotkało nas wtedy wiele dobrego ze strony innych ludzi. Jak pani wie, czekaliśmy na własne mieszkanie. Tak się szczęśliwie ułożyło, że kiedy przyjechałem ze szpitala na przepustkę, nie tylko mieliśmy już swoje mieszkanie, ale czekała mnie miła niespodzianka. Podczas, gdy moja żona niemal codziennie odwiedzała mnie w szpitalu, moja siostra i szwagier urządzili i umeblowali nasze mieszkanie. Potwierdza to pani Stefania: Wiedzieliśmy już, że nie zostaliśmy sami z naszym nieszczęściem. Wszyscy bardzo nam pomagali. Moja mama jako emerytowana pielęgniarka, sporo mi pomogła w pielęgnacji męża. Kiedy byłam w pracy zajmowała się także naszą córeczką. Często też odwiedzali nas teściowie i zaopatrywali we wspaniałe wyroby kulinarne teściowej. Kiedy mąż podjął się pracy chałupniczej, aby pomóc utrzymać rodzinę, odkryliśmy, że ludzie naprawdę są dobrzy. Pracował nad kolorowymi klockami z obrazkami dla dzieci. Trzeba było wszystko dokładnie powycinać i naklejać. To bardzo żmudna praca. I wtedy zjawili się nasi przyjaciele i znajomi. Wieczorami, w dużych grupach przychodzili i pomagali mężowi. Potem urządzaliśmy wspólną kolację. Wielu do dziś to wspomina. Oczywiście było trudno. Zwłaszcza, gdy mama zachorowała i nie mogła nam już tyle pomagać, a nawet trzeba było się i nią zaopiekować. Musiałam wtedy zrezygnować z pracy aż na 10 lat, dopóki córka nie poszła do szkoły średniej.

Na podstawie obserwacji wiem, że wyzwania podobne do tych, przed jakimi stanęli pan Jan i jego rodzina, zwykle – co zrozumiałe – rodzą poczucie gniewu i bunt przeciw Bogu. Jednak pan Jan stanowczo zaprzecza; nie, nigdy nie miał takich problemów, a to, co mówi pani Stefania, ostatecznie rozwiewa moje wątpliwości: Pochodzę z bardzo religijnej rodziny. Zwłaszcza moja mama tak nas wychowała, aby godzić się z Bożą wolą. Tak widocznie miało być i już. Jakoś nigdy nie zadawaliśmy ani sobie, ani Panu Bogu pytań: „dlaczego?” czy „dlaczego ja?” Nigdy. Może dlatego, że dużą pociechą i radością była dla nas nasza córka. Nie ukrywam jednak, że po kilku latach od wypadku męża przeżywaliśmy kolejną traumę. W wieku pięciu lat córka poważnie zachorowała na dziecięcą chorobę krwi. To było dla nas, jako rodziców, najgorsze doświadczenie życia. Jeździliśmy pełni lęku na kontrolne badania, pamiętając o słowach lekarza, który twierdził, że jeśli do roku nie nastąpi nawrót choroby, nasze dziecko będzie zdrowe. Wiem, że tylko Bogu zawdzięczamy to, że choroba nie powróciła. Nasza córka dorosła w zdrowiu, skończyła dwa kierunki studiów, wyszła za mąż i obdarzyła nas wnuczką, która dziś ma już 16 lat. Z obu jesteśmy bardzo dumni. Naprawdę, mamy za co dziękować Bogu!

Dziękować życiem

I dziękują. Mimo niepełnosprawności pan Jan i jego małżonka starają się przynajmniej dwa razy w tygodniu uczestniczyć we Mszy Świętej, choć to wcale niełatwa wyprawa. Ze schodów musi pana Jana zwieźć zięć albo mieszkający w pobliżu brat. W kościele radzą sobie już lepiej, bo kilka lat temu zamontowano tam specjalną platformę dla wózków. Oczywiście pana Jana odwiedza w domu także świecki szafarz Komunii, a kiedy trzeba się wyspowiadać, przychodzi kapłan. Jest to błogosławieństwem zwłaszcza zimą, bo z powodu podatności na przeziębienia pan Jan rzadziej wtedy opuszcza mieszkanie. Kiedy nie mogą uczestniczyć we Mszy w parafialnym kościele, zostają im jeszcze telewizyjne transmisje. No i była też Msza Święta odprawiana w ich mieszkaniu. Uczestniczyli we Mszach z modlitwą o uzdrowienie, które dawniej odbywały się w ich parafii a obecnie w Dniach Chorego. Pani Stefania należy do Apostolstwa Dobrej Śmierci a pan Jan od lat związany jest z Apostolstwem Chorych, choć – jak sam przyznaje – formalnie nigdy nie był jego członkiem.

Muszę się pochwalić – mówi pan Jan – że miałem szczęście osobiście znać obu pierwszych sekretarzy Apostolstwa Chorych. Kiedy jako dziecko należałem do parafii św. Cyryla i Metodego na Załęskiej Hałdzie, gdzie wówczas mieszkaliśmy, był w niej tylko jeden kapłan – ks. Bauer. Tymczasem w niedzielę trzeba było odprawić kilka Mszy świętych. I wtedy właśnie do naszej parafii przyjeżdżali odprawiać msze ks. Michał Rękas i ks. Jan Szurlej. Pamiętam jeszcze smak cukierków, które nam, dzieciom, rozdawali. Już po wypadku spotkałem ks. Szurleja ponownie w parafii w Brzezinach-Kamieniu. Wręczył mi wtedy krzyżyk Apostolstwa Chorych. I choć do dziś nie mam dyplomu przynależności, od tamtego czasu pilnie czytam miesięcznik „Apostolstwo Chorych”, który przez całe lata przynosiła nam pracująca w naszej parafii siostra Julia. Poznałem także następnych sekretarzy Apostolstwa Chorych: ks. Sobczyka i ks. Podleskiego, kiedy na zaproszenie s. Julii zorganizowali u nas spotkania z chorymi, oraz ks. Wojciecha, którego spotykamy przy okazji organizowanych w naszej parafii Dni Chorego.

Pani Stefania jeszcze raz powtarza: Mamy za co dziękować Bogu. Nigdy nie czujemy się opuszczeni przez Boga czy ludzi. Łączą nas silne więzi z rodziną. Córka mieszka tuż obok, więc obie z wnuczką codziennie nas odwiedzają i pytają, czy nie trzeba nam w czymś pomóc. Wnuczka to się właściwie wychowała na moich kolanach; w moim łóżku miała swoje zabawki i książeczki – wspomina pan Jan. W wieku pięciu lat potrafiła wymienić wszystkie stacje drogi krzyżowej, którą często ze mną odmawiała, nawet w sierpniu – śmieje się pan Jan. I jako jedna z pierwszych dzieci w parafii znała na pamięć nowe tajemnice różańca. W pewnym sensie byłem jej katechetą.

Sprawdzona recepta

Pytam moich rozmówców, co mogliby poradzić osobom, które stanęły wobec podobnego jak oni krzyża, a nie potrafią poradzić sobie z jego ciężarem.

Przede wszystkim modlitwa – mówi pan Jan. Moją orędowniczką jest św. siostra Faustyna. Codziennie z żoną odmawiamy Koronkę do Miłosierdzia Bożego. To taki nasz wspólny czas dla Boga. Modlitwa zawsze bardzo nam pomagała. Żona pana Jana dodaje: Potem trzeba próbować pogodzić się z sytuacją, której nie da się zmienić ludzkimi siłami. Trzeba ją po prostu przyjąć i nauczyć się żyć w tej nowej sytuacji. Buntując się, tylko dodajemy sobie cierpienia.

Pan Jan ma jeszcze jedną receptę: No i starać się żyć blisko ludzi. Otworzyć się w przenośni, ale i dosłownie. Pamiętam, kiedy jeszcze potrafiłem dłużej stać w aparatach, stawałem w oknie naszego parterowego mieszkania, a wtedy między godziną 16.00 a 19.00 odbywały się pod nim sąsiedzkie pogawędki. Do dziś mamy bardzo dobry kontakt z sąsiadami, którzy zawsze się interesują, czy w czymś nie trzeba mi pomóc. Aby tak było, trzeba też samemu otworzyć się na innych i nauczyć się przyjmować od nich pomoc.

Kiedy już prawie się żegnamy, pani Stefania dodaje jeszcze: Myślę, że w naszym życiu spełnia się ta prawda, że jeśli Pan Bóg daje nam jakieś cierpienie, to daje także siłę, aby je nieść. Wiele nauczyła nas moja siostra. Zachorowała na nerki, kiedy miała 26 lat i niespełna 3 letniego synka. Od 34 lat poddawana jest dializie. Jest prawdopodobnie najstarszą dializowaną osobą w naszym kraju. Pewna osoba tak o niej powiedziała: „Jeśli ktoś nie wierzy w cuda, niech spojrzy na nią – to jest chodzący cud”. Przeszła zawał, udar, miała kilka poważnych złamań (ostatnio złamała nogę, która już się nie zrośnie). Jest przy tym osobą bardzo pobożną. Nieraz w środku nocy wracała z Bytomia po wielogodzinnych dializach, a rano potrafiła już być w kościele na Mszy. Teraz już też porusza się na wózku inwalidzkim, ale nigdy nie traci pogody ducha, Czasem, gdy zdarza mi się „wpadać w dołek”, to ona „stawia mnie do pionu”. Nie wiemy, skąd bierze tyle siły. W jedynym wywiadzie jakiego udzieliła kiedyś pismu medycznemu, tak powiedziała: „Nie jest ważne, że te trudne dni są, ale żeby starać się je przezwyciężać. Jestem pewna, że to Bóg wybrał dla mnie taką drogę i pozwolił mi na niej poznać tylu wspaniałych ludzi. To on obdarzył mnie nadzieją i pogodą ducha, co sprawia, ze z dializami przeżyłam tyle lat i mam ochotę na kolejne”. Ciągle uczymy się od tej wspaniałej kobiety takiej właśnie postawy.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Dajmund Danuta, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2015-nr-03, Z cyklu:, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 24.04.2024