Kościół cierpiący

O sile pomocy i prześladowaniach chrześcijan na Bliskim Wschodzie, rozmawiamy z ks. Andrzejem Halembą – misjonarzem i wieloletnim pracownikiem papieskiej fundacji „Pomoc Kościołowi w Potrzebie”.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2022-10-05

 

Magdalena Markowicz: – Przez wiele lat był Ksiądz na misjach w Zambii. Czy mógłby Ksiądz opowiedzieć jak wyglądała ta posługa?

ks. Andrzej Halemba: – Na misjach w Zambii, w Mambwe, pracowałem przez 12 lat. Byłem członkiem jednej z najstarszych misji katolickich na tych terenach. Misjonarze katoliccy osiedlili się tam w 1891 r. i założyli pierwszą szkołę, a także ochrzcili 200 mieszkańców okolicy. Ja dołączyłem do grupy polskich misjonarzy archidiecezji katowickiej w 1983 r. Stworzyliśmy zespół, który miał do obsługi 500 wiosek, 40 kaplic, współpracowaliśmy z katechetami, a także opiekowaliśmy się chorymi. Posługa misyjna to nie tylko głoszenie słowa Bożego, to nie tylko dawanie chleba, ale także troska o życie i zdrowie tychże ludzi. Od najbliższego szpitala dzieliła nas odległość 80 km. Był on niezwykle słabo wyposażony. W owym czasie brakowało nawet podstawowych antybiotyków. Z tego względu stworzyliśmy przy misji niewielką przychodnię, gdzie mogliśmy pomagać chorym na miejscu. Byłem odpowiedzialny za to dzieło przez 6 lat. Były to dla mnie najtrudniejsze czasy misyjne, ponieważ zmagałem się z wieloma problemami związanymi z zaopatrzeniem, a także z chorobami, których wcześniej nie znałem. Musiałem je poznać, żeby pomóc, a przede wszystkim nie zaszkodzić pacjentom. Każdego dnia do południa przyjmowaliśmy ok. 60 chorych, co powodowało ogromne zmęczenie, wiedziałem jednak, że ta posługa jest konieczna. Ludzie przychodzili do nas z odległości nieraz 20-25 km. Zdarzało się, że przynoszono na noszach chorego z wioski oddalonej o kilkanaście kilometrów. Ponieważ nie mieliśmy wykształcenia medycznego, nie mogliśmy sami wykonywać podstawowych zabiegów ratujących życie, jak podłączenie kroplówki, czy wykonanie zastrzyku. Jeśli pacjent wymagał takiego leczenia, udawaliśmy się w długą drogę do najbliższego szpitala. Podróż była męcząca i uciążliwa, trwała nieraz do 3 godzin. Chorego transportowaliśmy na platformie z tyłu samochodu. Po dojechaniu do szpitala musieliśmy prosić i nalegać, aby pacjent został przyjęty. Mnóstwo ludzi próbowało bowiem korzystać z leczenia w tej placówce, a personel był nieliczny. Osoby, które przywoziliśmy, wymagały jednak natychmiastowego leczenia, dlatego czyniliśmy starania, aby zaopiekowano się nimi.

Widząc ogrom potrzeb związanych z zapewnieniem opieki medycznej, jako misjonarze z archidiecezji katowickiej, wraz z biskupem Mbali Adolfem von Fürstenberg, ze zgromadzenia Ojców Białych, zdecydowaliśmy się podjąć zadania wybudowania szpitala na miejscu, w Mambwe. Inicjatywa ta zmobilizowała całą społeczność lokalną. Ludzie pomagali jak tylko mogli. Dużą część cegieł potrzebnych do budowy wypalili sami. Większość kosztów, ok. 75%, pokryły organizacje europejskie. Byliśmy ogromnie szczęśliwi, kiedy po dosyć długim czasie powstał szpital na kilkadziesiąt łóżek. Zaopiekowały się nim siostry zakonne z wykształceniem medycznym. Do tej pory jest to jedyny szpital misyjny w promieniu 70 km, który swoim zasięgiem obejmuje kilkaset wiosek.

Jako misjonarze rozpoczęliśmy także proces szczepienia dzieci, umieralność bowiem była bardzo wysoka. Na dziesięcioro dzieci do piątego roku życia dożywało jedynie dwoje. Przyczyną tego stanu rzeczy był bardzo słaby poziom higieny, brak lekarstw, malaria i inne choroby.

Do dzisiaj stale zabiegamy o to, aby ta placówka była dobrze wyposażona i nadal mogła pomagać miejscowej ludności.

– Po posłudze misyjnej w Afryce, przez wiele lat kierował Ksiądz pracą departamentu wschodniego w papieskiej fundacji „Pomoc Kościołowi w Potrzebie”. Na czym polegała ta posługa?

– Fundacja ta działa w wielu krajach świata. W ostatnich dziesięcioleciach Bliski Wschód stał się centrum jej działań, ze względu na toczące się tam wojny, które dewastują kraje i obecność chrześcijan w tych miejscach, a także sprawiają, że niszczona zostaje kolebka chrześcijaństwa. Mówimy nie tylko o dramacie humanitarnym ludności z tego rejonu, ale także o dramacie chrześcijaństwa. Istnieje ogromne niebezpieczeństwo, że chrześcijanie całkowicie opuszczą Bliski Wschód. Z moich badań statystycznych i historycznych wynika, że na początku XX w. na tych terenach mieszkało ok. 25% chrześcijan. W tej chwili mówimy jedynie o jakichś 4%. Liczby są zatrważające. W Iraku, przed inwazją Amerykanów, mieszkało ok. 1,5 mln chrześcijan. W tej chwili jest to może 150 tysięcy.

Fundacja „Pomoc Kościołowi w Potrzebie” ma za zadanie wzmacniać wiarę chrześcijan, ale także pomagać im w pozostaniu na takich terenach jak Bliski Wschód. Chrześcijanie mają prawo być tam obecni, mają prawo do swojego domu, kolebki swojej wiary. Z tego powodu fundacja zaangażowała się nie tylko w pomoc pastoralną, związaną z ewangelizacją, wzmacnianiem wspólnot chrześcijańskich, edukacją chrześcijańską, budownictwem sakralnym, ale także w pomoc humanitarną, która jest konieczna. To, co od 2011 r. wydarzyło się w Syrii, jest katastrofą globalną, jedną z największych katastrof po II wojnie światowej. Mieszkańców tego kraju spotkały ogromna niesprawiedliwość i nieszczęście. W takich konfliktach zawsze cierpią najsłabsi, czyli ludzie starsi, dzieci i te mniejszości, które nie mają wpisanej w swoją ideologię przemocy. Chrześcijaństwo nie uważa przemocy za wartość, dystansujemy się od niej. Niestety wiele ludów ościennych na Bliskim Wschodzie traktuje przemoc jako środek do osiągnięcia celu. Dlatego chrześcijanie na tych terenach są najsłabsi i najbardziej cierpią w wyniku wojen.

Na kilkanaście milionów mieszkańców Syrii, dwanaście milionów potrzebuje pomocy humanitarnej. To się oczywiście wiąże z wieloma czynnikami, m.in. z restrykcjami wprowadzonymi przez Europę. Zawirowania polityczne w Syrii są ogromne i skomplikowane. Znalezienie przyczyny konfliktu, który tam panuje, nie jest proste. Skłócenie wewnętrzne nie jest na pewno jedynym powodem wojny. Problem jest międzynarodowy i musi zostać rozwiązany przez kraje ościenne.

Wszystkie te zawirowania polityczne i przeróżne interesy na arenie międzynarodowej, sprawiają, że cierpią obywatele Syrii. Ludzie, którzy przed wybuchem wojny zarabiali ok. 200-300 dolarów miesięcznie, muszą w tej chwili przeżyć za 25 dolarów. To jest dramat ludzi, którzy tracą wszystko to, co mieli z pokolenia na pokolenie. Niektórzy, w obliczu ciężkiej choroby bliskich, muszą nieraz sprzedać prawie wszystko, co posiadają, aby móc sobie pozwolić na leczenie. Różnego rodzaju restrykcje dotykają przede wszystkim ludzi najbiedniejszych.

Z ogromnym bezrobociem muszą się mierzyć w największej mierze osoby, które są poza systemem, więc dotyczy to w ogromnym stopniu chrześcijan, którzy są zredukowani do niższych kategorii obywatelstwa. Te wszystkie czynniki wpłynęły na ogromny poziom migracji. Poza granicami Syrii jest w tej chwili ok. 5 milionów jej obywateli. Około 6 milionów ludzi z powodu utraty swojego dobytku zostało zmuszonych do przesiedlenia wewnątrz kraju. Wyjeżdżają ci, którzy są najbardziej wykształceni, przez co w kraju brakuje specjalistów. Uciekają młodzi ludzie, którzy boją się wciągnięcia w konflikt zbrojny, ponadto perspektywy zdobycia pracy są niezwykle małe. Bardzo istotną kwestią jest fakt, że emigracja młodych ludzi powoduje pozostawienie osób starszych, a często także dzieci, bez należytej opieki. W tej chwili większość chrześcijan w Aleppo to ludzie w podeszłym wieku. Brak dostępu do lekarzy, lekarstw, bieda, a także długotrwały stres związany z wojną powodują, że ich sytuacja jest dramatyczna.

To wszystko sprawia, że wszelka pomoc humanitarna jest na wagę złota. Za każdym razem, gdy jadę do Syrii, staram się przywieźć tym ludziom tak wiele niezbędnych rzeczy ile się da. Chodzi przede wszystkim o środki opatrunkowe i lekarstwa. Dużym wsparciem na miejscu jest praca wolontariuszy, którzy starają się dotrzeć do najbardziej potrzebujących i pomagają w zaopatrywaniu ich w lekarstwa. Wolontariusze są nierzadko jedyną nadzieją dla starszych, schorowanych i samotnych osób.

– W 2019 r. fundacja „Pomoc Kościołowi w Potrzebie” zorganizowała peregrynację ikony Matki Bożej Pocieszycielki Syryjczyków. Był to wyraz pocieszenia i wsparcia dla chrześcijan na tych terenach. Jak przebiegało to wydarzenie i jak wygląda tam sama ewangelizacja?

– Dla mnie pomoc ludziom na Bliskim Wschodzie zawsze odnosi się do dwóch aspektów – pomocy humanitarnej związanej z zabezpieczeniem podstawowych potrzeb, ale także do wiary tych ludzi. Ta druga kwestia jest także niezwykle istotna. Musimy patrzeć na to, jak wygląda kwestia nadziei, miłości i zdolności do przebaczania osób, którym chcemy nieść pomoc. Uważam, że każdy człowiek, zwłaszcza chrześcijanin, musi uświadomić sobie, że ma dwie ręce – jedną ręką daje chleb, czyli zabezpiecza wszystko to, co jest naszą ludzką godnością, drugą ręką niesie Biblię i nadzieję Ewangelii. Stąd próbowaliśmy przeprowadzać różnego rodzaju akcje ewangelizacyjne. Jedną z nich była prośba syryjskich dzieci o pokój. Stworzyły one rysunki, na których zilustrowały wszystko to, czego pragną dla siebie i swojego kraju. Zebraliśmy ponad milion obrazków, część z nich zawieźliśmy do Unii Europejskiej.

Zorganizowaliśmy także akcję „Różaniec dla Syrii”, w której pomógł nam Ojciec święty. Pobłogosławił on 6 tys. różańców wykonanych przez chrześcijan z Betlejem, a „Pomoc Kościołowi w Potrzebie” przekazała je Syryjczykom, którzy stracili kogoś w wojnie. Rodziny te potrzebowały pocieszenia i wsparcia duchowego.

Wydawało mi się, że brakowało jeszcze jednego elementu – wspólnej modlitwy wszystkich kościołów chrześcijańskich. W Aleppo znajdują się kościoły katolickie sześciu różnych rytów, dwa kościoły prawosławne (grekoprawosławny i syroprawosławny), a także grupy protestantów. Moim celem było to, aby wszyscy wspólnie modlili się o pokój. Powstała inicjatywa zgromadzenia się wokół ikony, ponieważ jest ona elementem religijnym, który jednoczy nas wszystkich na Bliskim Wschodzie. Przez ikonę przemawia Bóg. O jej napisanie poprosiliśmy księdza grekoprawosławnego Spirydona. Gdy została ukończona, pobłogosławił ją Ojciec święty. Chciałem, żeby wędrowała i przypominała ludziom, że tylko Bóg przyniesie im pomoc i pokój. Dlatego ikona odwiedzała po kolei wszystkie chętne diecezje katolickie i prawosławne. Niestety pandemia przerwała tę peregrynację.

Narodził się pomysł przygotowania specjalnego miejsca dla ikony Matki Bożej Pocieszycielki Syryjczyków, aby mogła się stać centrum modlitwy o pokój w Syrii i na całym Bliskim Wschodzie. W klasztorze św. Eliasza w miejscowości Rablah, tuż przy granicy z Libanem, została przygotowana kaplica. Klasztor ten ma charakter ekumeniczny. Przybywają do niego nie tylko katolicy, ale także prawosławni z całej Syrii. 15 września rozpoczęły się uroczystości intronizacji ikony właśnie w tym miejscu. Data jest nieprzypadkowa. 14 września przypada bowiem bardzo ważne święto dla wszystkich grup chrześcijańskich na Bliskim Wschodzie, czyli święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Obchodzone było ono już od III w. w wielu miejscach, gdzie rodziło się chrześcijaństwo. W kalendarzu zachodnim 15 września obchodzimy natomiast wspomnienie Matki Bożej Bolesnej.

Naród syryjski przechodzi drogę krzyżową, potrzebna jest mu także opieka Matki Bożej Bolesnej. Dlatego uważam, że powinno być w tym kraju szczególne miejsce, gdzie będzie można czcić Matkę Bożą. Uroczystości intronizacji ikony rozpoczęły się od przywiezienia jej z Aleppo, od sióstr karmelitanek do kościoła syroprawosławnego Matki Bożej od Pasa na terenie starego miasta Homs. Przywitaliśmy ikonę i odbył się tam także festiwal pieśni maryjnych. W Homs miało miejsce także pobłogosławienie oleju, który został wlany do kilku tysięcy specjalnych lamp pokoju. Wykonaliśmy je, aby pielgrzymi mogli je wziąć ze sobą i przy ich świetle modlić się w domu.

Tego samego dnia udaliśmy się z ikoną w procesji do katedry grekoprawosławnej, a następnie do katedry katolickiej grekomelkitów Matki Bożej Pokoju, gdzie zakończyliśmy uroczystość błogosławieństwem ikoną. Następnego dnia pojechaliśmy autobusami do oddalonego o 40 km od Homs klasztoru w Rablah, gdzie ikona została intronizowana.

Chcielibyśmy, aby katolicy w Syrii mieli swoje sanktuarium maryjne. Uważam, że klasztor św. Eliasza znakomicie się do tego nadaje. Moim pragnieniem jest, aby ludzie mogli odwiedzać to miejsce i modlić się o pokój w Syrii i na całym Bliskim Wschodzie.

Wszystkie osoby biorące udział w intronizacji ikony Matki Bożej Pocieszycielki Syryjczyków zachęcaliśmy, aby był to czas modlitwy oraz postu o chlebie i wodzie.

– Jak chorzy, zarówno w Syrii jak i we wszystkich krajach na świecie, mogą w duchowy sposób włączyć się w modlitwę za misje i pokój?

– Zawsze, kiedy odwiedzałem chorych, byłem zdumiony faktem, że bardzo często widzą oni perspektywę religijną swojego cierpienia, że rozumieją cierpienie jako złączenie z umęczonym Jezusem Chrystusem. Bardzo często na Bliskim Wschodzie spotykałem osoby, które w niezwykły sposób opowiadały o ofiarowaniu własnego cierpienia w intencji pokoju i wszystkich ludzi borykających się z dramatem wojny.

Modlitwa nie ma granic. Proszę, żeby chorzy z Polski dotarli w swojej modlitwie także do kolebki chrześcijaństwa, jaką jest Syria. Niech choć część ich „zdrowasiek” zostanie odmówiona w intencji pokoju w tym udręczonym kraju.

– Dziękuję za rozmowę.


Zobacz całą zawartość numeru

Autorzy tekstów, Markowicz Magdalena, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2022nr10, Z cyklu:, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 27.04.2024