Wsłuchani w siebie
Maria i Eugeniusz Pawłowscy z Gogolina, którzy już jako dorośli ludzie stracili słuch, opowiadają o uczeniu się życia od nowa, o budowaniu relacji z otoczeniem i o tym, że gdy tracimy jedno, zwykle zyskujemy drugie.
2021-10-01
Redakcja: – Jesteście Państwo małżeństwem blisko 40 lat, a od 38 oboje nie słyszycie.
Eugeniusz Pawłowski (EP): – Tak. Kiedy poznałem Marysię, był 1980 rok. Dwa lata później zgodziła się zostać moją żoną. Gdy braliśmy ślub jako młodzi i całkowicie zdrowi ludzie, nie przypuszczaliśmy nawet, że wkrótce dotknie nas choroba, która całkowicie odmieni nasze życie.
Maria Pawłowska (MP): – w 1984 roku oboje zachorowaliśmy na szkarlatynę. W dzieciństwie ta choroba nas ominęła, za to w dorosłym życiu zaatakowała już bardzo agresywnie.
– Jak doszło do tego, że straciliście Państwo słuch?
MP: – Bakteria, która wywołuje szkarlatynę (płonicę), produkuje bardzo niebezpieczną toksynę, przedostającą się do organizmu chorego. Jeśli w porę zdiagnozuje się chorobę i włączy leczenie odpowiednimi antybiotykami, wówczas szkarlatyna przebiega dość łagodnie i mija po około 10 dniach. Gdy jednak zbyt późno zastosuje się właściwe leczenie, groźna toksyna może zaatakować wiele narządów, powodując powikłania. Tak właśnie było w naszym przypadku. Początkowo nie domyślaliśmy się, że jesteśmy chorzy na szkarlatynę, bo na tę chorobę zapadają głównie dzieci. Mieliśmy co prawda wysoką gorączkę i wysypkę, ale myśleliśmy, że to angina albo inna infekcja. Niestety, zbyt późno zastosowane leczenie nie zdołało uchronić nas przed ciężkimi powikłaniami. Ja miałam ostre zapalenie ucha i dna jamy ustnej, a mąż dodatkowo zapalenie opon mózgowych. W konsekwencji jeszcze innych komplikacji, w ciągu kilku miesięcy straciliśmy słuch.
– Co czuje człowiek, który z osoby całkowicie zdrowej staje się nagle osobą z poważną niepełnosprawnością?
EP: – Początkowo w ogóle nie wierzyliśmy lekarzom, którzy mówili, że nie będziemy słyszeć. Byliśmy przekonani, że to chwilowy kryzys i wszystko w końcu minie. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że uszkodzenia są nieodwracalne. Kiedy minął pierwszy szok, za namową lekarzy zaczęliśmy szukać specjalistycznej pomocy. Upłynęło wiele miesięcy, zanim uporaliśmy się z tą nową dla nas sytuacją.
MP: – Dostosowanie się do tych trudnych okoliczności wiązało się nie tylko ze zmianą dotychczasowego sposobu funkcjonowania, ale także z koniecznością załatwienia licznych formalności urzędowych i ubezpieczeniowych. Wszystko to zajęło nam sporo czasu i kosztowało niemało nerwów.
– Musieliście stawić czoła wielu wyzwaniom. Które wspominacie jako to najbardziej wymagające i trudne?
EP: – Na początku trudne było właściwie wszystko. Nie potrafiłem odnaleźć się w nowej rzeczywistości, która przerastała mnie pod każdym względem. Z perspektywy czasu widzę, że najtrudniej było mi wejść w środowisko osób niesłyszących i nauczyć się języka migowego. Trudne było także pogodzenie się z odmiennością. Chwile, w których z powodu głuchoty musiałem rezygnować z wielu zajęć – dotąd dostępnych i zwyczajnych – również nie należały do łatwych.
MP: – Dla mnie najtrudniejsze były chyba te chwile, w których dopadało mnie zwątpienie, że jestem w stanie sobie poradzić w życiu. Nie wiedziałam, czy zdołamy sprostać naszym zawodowym i rodzinnym obowiązkom, a myśl o tym budziła we mnie lęk. Jak można się domyślać, nie obyło się bez rozczarowań i przykrych niespodzianek, ale z czasem nauczyliśmy się żyć niejako od nowa.
– Dobrze wiecie jak brzmią dźwięki, głosy, hałasy – kiedyś przecież słyszeliście. Co według Was jest trudniejsze: stracić słuch, czy nie słyszeć od urodzenia?
EP: – Znamy wiele osób niesłyszących od urodzenia. Niejednokrotnie dzieliły się z nami, że fakt, iż nigdy nie słyszały żadnego dźwięku, jest dla nich wielkim cierpieniem. My z żoną przynajmniej wiemy, co straciliśmy. Poza tym mózg osoby tracącej słuch w ciągu życia, zachowuje tzw. pamięć dźwiękową. Oznacza to, że doskonale pamięta dźwięki i jest gotowy, by znów słyszeć. W naszym przypadku problem leży po stronie narządu, który ma te dźwięki odbierać z otoczenia. Nie słyszymy nie dlatego, że nasz mózg utracił taką zdolność, ale dlatego, że zepsuł się nasz „odbiornik”.
– W wyniku choroby utraciliście Państwo słuch – jeden z pięciu podstawowych zmysłów. Jak porozumiewaliście się między sobą i z osobami z otoczenia?
EP: – Z jednej strony było nam trudno się porozumiewać, bo choroba odebrała nam naturalne narzędzia przeznaczone do komunikacji, ale z drugiej strony – jako dwoje kochających się ludzi – szybko znaleźliśmy własny „język”. Kiedy się kogoś kocha, to często słowa w ogóle nie są potrzebne. Wystarczy jedno spojrzenie albo drobny gest. Nieco trudniej było nam komunikować się ze znajomymi czy sąsiadami. Zanim nauczyliśmy się odczytywać mowę z ruchu warg, wymienialiśmy liściki z wiadomościami albo dogadywaliśmy się przy pomocy rozbudowanej gestykulacji i mimiki twarzy. Nie wyobraża sobie pani, jak wiele informacji można przekazać, nie używając słów. Ludzka pomysłowość jest w tym względzie zaskakująca.
MP: – Dla osoby z dysfunkcją któregoś ze zmysłów bardzo ważna jest akceptacja i wyrozumiałość otoczenia. Osoba niepełnosprawna potrzebuje świadomości, że jest przyjęta. My z mężem mieliśmy szczęście, bo w naszym ponownym otwieraniu się na świat nasi bliscy i znajomi bardzo nam pomogli. Zawsze byli wobec nas cierpliwi, wyrozumiali i empatyczni. Korzystając z okazji, dziękuję i wspominam tych wszystkich, którzy pomogli nam w najtrudniejszym dla nas czasie. Z ich strony spotkało nas i nadal spotyka konkretne wsparcie.
– Podkreślacie Państwo znaczenie gestów, i mimiki twarzy w codziennej komunikacji. W pędzie życia chyba nie zawsze potrafimy docenić ich rolę.
MP: – Tak. Często nawet nie zastanawiamy się nad tym, że widzimy, słyszymy, mówimy albo dotykamy, bo to dla nas coś oczywistego. Zwykle bywa tak, że doceniamy coś dopiero wówczas, gdy to stracimy. Wtedy dopiero dociera do nas, że coś, z czego korzystamy tak po prostu, w rzeczywistości jest ogromnym bogactwem i darem Boga.
– Istnieje teoria, że osoby, które są pozbawione jednego ze zmysłów, np. słuchu lub wzroku, mają bardziej wyostrzone pozostałe zmysły, by w ten sposób zrekompensować sobie istniejący brak.
EP: – Zjawisko, o którym pani mówi nazywa się kompensacją zmysłów. Najbardziej dotyczy ono osób niewidomych, które mają niezwykle wyostrzony i wrażliwy zmysł słuchu czy dotyku. Mój brak słuchu pomógł mi być uważniejszym obserwatorem. Ponieważ odczytuję mowę z ruchu warg, niejako z konieczności bardziej koncentruję się na twarzach moich rozmówców. Zwracam uwagę na mimikę, błyszczenie oczu. Szybko potrafię zorientować się w nastroju i uczuciach osoby, z którą rozmawiam, choć nie słyszę barwy i tonu jej głosu. Szybko można się nauczyć odczytywać emocje zapisane w rysach i mimice twarzy. Potrzeba tylko do tego uważności i skupienia.
– Czyli Antoine de Saint-Exupéry nie pomylił się, gdy w „Małym Księciu” stwierdził, że „dobrze widzi się tylko sercem”?
MP: – Nie pomylił się. Razem z Gieniem przekonujemy się o tym każdego dnia. Wraz z utratą słuchu uaktywniło się w nas coś, co nazwałabym wewnętrznym słyszeniem. Polega ono na tym, że potrafimy „usłyszeć” to, co nie jest słyszalne dla zwykłego ucha. To niesamowite uczucie, ale „słyszę” np. smutek osób, z którymi się komunikuję. Nie umiem tego wytłumaczyć, bo często osoby te nie wyglądają na smutne, a ja i tak wiem, że głęboko w sercu przeżywają ogromny ból. Naprawdę trudno opisać to niezwykłe wrażenie, kiedy żyjąc w świecie bez dźwięków, nagle „słyszy się” czyjeś wnętrze bardzo wyraźnie i realnie. To wyjątkowa zdolność, w którą zostałam wyposażona wraz z utratą słuchu fizycznego.
– Czy to wewnętrzne słyszenie pomaga Wam też w kontakcie z Panem Bogiem?
EP: – Pomaga nam i to bardzo. Na modlitwie odkrywamy, że dla Boga nie ma żadnych przeszkód i że On przemawia wprost do serca. Czasem nawet myślę sobie, że utrata słuchu była dla nas pewnego rodzaju błogosławieństwem, bo zbliżyła nas do siebie nawzajem i do Pana Boga.
MP:– To prawda. Jesteśmy bardziej wsłuchani w siebie, bo nic z zewnątrz nas nie rozprasza. Co do kontaktu z Panem Bogiem, to przed utratą słuchu bardzo lubiłam modlić się, śpiewając pieśni religijne. Lubiłam dźwięk kościelnych organów i śpiew chorału. Pomagało mi to w skupieniu się i kierowaniu swoich myśli ku Bogu. Trochę więc żałuję, że mój stan uniemożliwia mi taką modlitwę, ale za to teraz mogę „smakować” Boga dużo bardziej.
– Bardzo dziękuję Państwu za rozmowę i życzę Wam nieustannego „smakowania” Boga, ludzi i świata.
Zobacz całą zawartość numeru ►