A kto zajmie się mną?

Bóg nieustannie przychodzi ze swoim uzdrowieniem, choć Boże cuda nie zawsze dzieją się na naszych oczach. Czasem bywa, że pozostają ukryte przed światem, w głębi ludzkiego serca. Pragnę przywołać jeden z takich cudów. Opowiedział mi o nim pan Kazimierz.

zdjęcie: pixabay.com

2021-07-29

W lipcowym numerze miesięcznika „Apostolstwo Chorych” wiele miejsca poświęciliśmy tematyce uzdrowienia i związanej z nim wiary. Jest to temat wciąż aktualny i ważny nie tylko dla chorych. Każdy człowiek jest przecież w jakimś sensie poraniony i potrzebuje interwencji Jezusa Lekarza. Bóg nieustannie przychodzi ze swoim uzdrowieniem, choć Boże cuda nie zawsze dzieją się na naszych oczach. Czasem bywa, że pozostają ukryte przed światem, w głębi ludzkiego serca.

Pragnę przywołać jeden z takich cudów. Nie był spektakularny, nie został nigdzie zgłoszony i nikt nie bada jego autentyczności. Jest jednym z tysięcy cudów, o których wiedzą tylko nieliczni. I choć nie mówi o nim cały świat, jest takim samym potwierdzeniem wielkości i dobroci Boga, jak te oficjalnie uznane cuda. Opowiedział mi o nim pan Kazimierz.

Wszystko zaczęło się wiosną 2007 roku. Coraz częściej, zwłaszcza po wysiłku fizycznym, dokuczał mi silny ból pleców. Dotąd byłem okazem zdrowia, więc całkowicie zbagatelizowałem te dolegliwości. Nie poszedłem nawet do lekarza, bo pomyślałem, że to całkiem normalne, jak po ciężkiej pracy coś człowieka „strzyka”. Czasem żona nacierała mnie jakąś maścią albo robiła masaż. Na chwilę ból mijał, ale z tygodnia na tydzień czułem się coraz gorzej. Zdecydowałem się w końcu pójść do lekarza. Po serii badań i konsultacji okazało się, że mam nowotwór kości. Na początku myślałem, że to jakiś kiepski żart, ale szybko dotarło do mnie, że naprawdę jestem śmiertelnie chory. Przez wiele miesięcy lekarze próbowali różnych leków i terapii, by zwalczyć w moim organizmie „nieproszonego gościa”. Bezskutecznie. Schudłem ponad 20 kilogramów i traciłem siły. Ciągle byłem na zwolnieniu lekarskim i nie mogłem już zajmować się wieloma rzeczami, które lubiłem. Z tej bezczynności i bezradności zrodziła się we mnie ogromna złość. Na chorobę, na lekarzy, na najbliższych, na samego siebie, także na Boga. To był czas całkowitej beznadziei. Nie potrafiłem się modlić i z radością przeżywać swojej wiary. Byłem zrezygnowany i właściwie czekałem na śmierć.

W tym samym czasie w mojej parafii zaczęły się przygotowania do pielgrzymki po europejskich sanktuariach maryjnych: Fatima, Lourdes, La Salette, Mariazell... Któregoś dnia zaczepił mnie ksiądz proboszcz i zapytał, czy miałbym ochotę pojechać na tę pielgrzymkę w charakterze „człowieka do pomocy”. „Dajcie mi wszyscy święty spokój! A kto zajmie się mną?” – wykrzyczałem proboszczowi w twarz. Po opamiętaniu i namowach żony zdecydowałem się jednak na wyjazd. To była jedna z najważniejszych decyzji w moim życiu. Wierzę, że to Pan Bóg i Matka Boża chcieli, abym pojechał na tę pielgrzymkę.

Wyjeżdżaliśmy w pierwszą rocznicę mojej diagnozy. Nie sądzę, aby to był zwykły przypadek. Poza tym rok 2008 był rokiem jubileuszu 150-lecia objawień w Lourdes. I właśnie pobyt w Lourdes okazał się dla mnie najważniejszy. Tutaj czułem szczególną obecność i bliskość Boga. Tutaj doświadczyłem opieki i orędownictwa Maryi. Chory pośród chorych, cierpiący pośród cierpiących. Wiele się modliłem, całowałem wnętrze Groty Objawień, dwukrotnie mogłem zanurzyć się w wodzie ze źródła. Z każdą chwilą z mojego serca ustępowały strach i bunt, by mogła w nim zagościć ufność. Na zewnątrz nie wydarzyło się nic szczególnego, ból pleców nie zniknął, jak ręką odjął. Czułem jednak, że Bóg dotknął mojego zalęknionego serca i uzdrowił je. Zrozumiałem, że powinienem Mu ufać w każdym położeniu. Wyjeżdżałem z Lourdes uzdrowiony wewnętrznie. Po powrocie okazało się także, że wyniki moich badań są coraz lepsze i że stosowana terapia zaczyna przynosić efekty. Nie wiem jak to możliwe, ale powoli wracałem do zdrowia. Owszem, nie obyło się bez pomocy medycyny, ale głęboko wierzę, że to Matka Boża uprosiła dla mnie skuteczne leczenie. Kiedy z dnia na dzień nabierałem sił, a wyniki badania krwi były dobre, lekarze przecierali oczy ze zdumienia. Nie spodziewali się takich efektów, a już na pewno nie całkowitego wyleczenia. To był przecież agresywny nowotwór kości!

Dzisiaj jestem człowiekiem całkowicie zdrowym. Od pierwszej diagnozy minęło ponad 14 lat. Jak dotąd, choroba nie wróciła. Wierzę i wiem, że moje zdrowie i życie zawdzięczam Bożemu działaniu oraz wstawiennictwu Maryi. Nie potrzebuję medycznych dowodów. Najważniejszym dowodem cudu jest pokój, który noszę w sercu. Kiedy w złości wykrzyczałem wówczas do proboszcza pytanie: „A kto zajmie się mną?”, nie przypuszczałem nawet, że Tą, która weźmie mnie w opiekę, będzie sama Matka Najświętsza.

 

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Najnowsze, bieżące

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 20.04.2024