Kto, jeśli nie ja?

Świat chorego czeka. W szarościach i czerniach bólu, pytań i samotności ukryte jest światło. Dzięki nim – kapelanom – może rozbłysnąć i rozjaśniać drogę. Czterej diecezjalni duszpasterze chorych i służby zdrowia oraz nowo mianowani duszpasterze Apostolstwa Chorych w swoich diecezjach – księża: Dawid, Rafał i dwaj Tomasze podzielili się z nami swoim kapłańskim życiem dla Boga i dla bliźnich

zdjęcie: cathopic.com

2021-06-23

Spotkaliśmy się on-line. Byliśmy blisko nie tylko duchowo. Mimo dzielących nas kilometrów na ekranie monitora mogliśmy zobaczyć w tle okno, krzyż lub obraz Jezusa Miłosiernego, białe albo kolorowe ściany, a w jednym przypadku… ulubieńca: kota Leona. Miejsce życia, modlitwy i odpoczynku księdza. O pracy – a raczej o posłudze – popłynęły opowieści.

Jesteśmy pod wielkim wrażeniem tych kapłanów. W czasach, gdy dużo mówi się o księżach, którzy pogubili się w życiu, pięknie jest spotykać takich, którzy nie dosyć, że się nie pogubili, to jeszcze umacniają innych. A choremu nieraz zagraża „pogubienie”. Zatroskany o zdrowie i przyszłość, bezbronny, zbolały – jakże bardzo potrzebuje drugiego człowieka. Kogoś, kto wysłucha go, zrozumie, przyjmie z dobrocią, nie oceni, przeprowadzi przez trudne chwile albo nawet… tak, pomoże mu umrzeć!

Księża podkreślają, że dziś, podczas pandemii, nie ma ważniejszego duszpasterstwa niż duszpasterstwo chorych. W tym kontekście wspominają również o służbie zdrowia: – Nasza posługa dotyczy nie tylko relacji z chorymi, ale i z pracownikami medycznymi. A te powinny opierać się na wzajemnym zaufaniu i owocnej współpracy. Ważne jest też posłuszeństwo. Nie czuję nadmiernego lęku przed koronawirusem, ale też staram się stosować do obowiązujących zasad. Nie chcę się wymądrzać; robię, co inni zalecają i tyle – mówi jeden z nich. Przypominają, że wszystko robią w imieniu i dla Kościoła – by przez tę posługę „pokazywać dobroć Boga”. Dzielą się swoją pracą, powołaniem, radościami i trudami jak ewangeliczne dzieci: zostali wezwani, poczuli w sercu, że to ta „działka” pracy duszpasterskiej, więc nie pytają o więcej, tylko idą.

Siadam obok łóżka

– Przy spotkaniu z chorym nie wiemy, czy jest wierzący, czy niewierzący, czy może zagubiony, i co się w jego życiu podziało – rozpoczyna swoją opowieść ks. Tomasz Duszczak. – Wciąż się uczę bycia z chorymi, bo to nie jest nawyk czy rytuał; to jest ciągle nowy wysiłek, gdy drugi człowiek wprowadza mnie w swój świat i pokazuje swoje bolączki. Ja staram się słuchać i znaleźć jakieś rozwiązania.

Kapelanowi bardzo zależy na opiece duchowej pojętej szerzej niż tylko „monopol na rozdawanie Komunii świętej”. Wymiar sakramentalny jest ważny, walczy o pacjenta, podejmuje próby, ale nie zawsze jest to proste. – Był chory, który blokował mi nawet drzwi, żebym nie wszedł. Ale skończyło się na przyjęciu sakramentów i potem ochrzciliśmy jego dziecko w szpitalu! – wspomina.

– W dużej sali nie można zapytać, kto chce przyjąć Komunię, bo większość odmówi – opowiada dalej. – Podchodzę do każdego po kolei pacjenta i najpierw siadam obok łóżka, pytając, czy mogę w czymś pomóc, czy chce porozmawiać. I dopiero na samym końcu pytam, czy od strony sakramentalnej życzyłby sobie tej posługi. Ksiądz Tomasz D. podkreśla, że widzi mocno siebie i swoje serce w tej przestrzeni duszpasterstwa chorych. – A mówienie o Apostolstwie Chorych jest, myślę, strzałem w dziesiątkę – dodaje. – To jest takie pokazywanie pacjentom, że zawsze mogą coś zrobić. A raczej więcej niż „coś”. Mówię: „Możesz zrobić najwięcej – to znaczy możesz ofiarować swoje cierpienia, a to o wiele więcej niż odmówiony Różaniec”. I pacjenci otwierają ze zdumienia oczy. „Zobacz – podpowiadam – nawet to, co przeżywasz, ten zabieg, który jest przed tobą, twój lęk, twoją słabość, wszystko możesz ofiarować w intencji bliskich ci osób”. – Czas pandemii jest trudny. Wezwań jest mniej niż zwykle. Myślę, że Apostolstwo Chorych może być wielką pomocą dla cierpiących; mogą się także nawzajem wspierać. My, kapelani, pomagamy, jak umiemy. Ale Pan Bóg działa nie tylko przez nasze słowa. Nie musimy widzieć owoców naszej posługi – zaznacza ks. Tomasz Grzesiak.

Pierwsze inspiracje

Każdy z księży zawdzięcza zainteresowanie chorymi jakiejś sytuacji, osobie, grupie. Wszyscy czują się dłużnikami – bo ktoś zasiał w nich ziarno miłości do chorych albo pokazał, jak cenna jest ta służba.

– Przed święceniami jest rozmowa kandydata z biskupem. Wtedy bp Regmunt zapytał, gdzie widzę siebie najbardziej. A ja odpowiedziałem: „W duszpasterstwie chorych”. Popatrzył trochę zdziwiony, ale też tak się później toczyło, że wszystkie moje lata kapłańskie były i są blisko chorych, natomiast cała moja przygoda rozpoczęła się po pierwszym roku seminarium, gdy zostałem wysłany na praktyki do hospicjum. A jako tzw. pobożny kleryk modliłem się tak: „Mogę iść wszędzie, tylko nie do hospicjum!”. Ale trafiłem tam na niesamowitą osobę – s. Michaelę Rak, która dzisiaj prowadzi i rozbudowuje hospicjum w Wilnie. Wtedy była odpowiedzialna za gorzowskie hospicjum i to ona wprowadziła mnie w świat osoby chorej, umierającej. To były jedne z mocniejszych miesięcy mojego życia, które ukierunkowały mnie na przyszłość – opowiada ks. Tomasz D.

Z kolei na osiedlu ks. Tomasza G. w Krakowie, mieszkała pani Stanisława, która była założycielką ruchu „Braterstwo chorych i niepełnosprawnych”. To było jego pierwsze spotkanie z ludzkim cierpieniem i z ludźmi im posługującymi, pierwsza inspiracja.

Ksiądz Dawid Andryszczak jest kapłanem diecezji, której ordynariuszem był śp. bp Czesław Domin. – Zasłynął tutaj jako „biskup miłosierdzia” – przypomina. – To niezwykła postać, odnowiciel Caritas w Polsce, a na naszych ziemiach – gdzie ludzie żyli w skrajnej nędzy – powołał bardzo dużo dzieł, np. w miejscowości Lipie, kolebce Odnowy w Duchu Świętym i oazy. Zaprosił tam siostry, które zajmowały się rekolekcjami Ruchu Światło-Życie, ale też dał im… kozy. Było mleko, były sery – można było pomagać biednym. Ksiądz Rafał Białek dopiero niedawno otrzymał nową funkcję diecezjalnego duszpasterza chorych. „Uczył się” ludzi cierpiących za pośrednictwem starszych wiekiem, schorowanych kapłanów. Ale preludium do jego posługi chorym – to dłuższa historia, którą warto przytoczyć.

Wyszykowany do pogrzebu

Kapłan dziwi się trochę, dlaczego właśnie jemu powierzono tę funkcję. Przyjął ją jednak bez dyskusji i zbędnych pytań. – Widocznie jest w tym jakiś zamysł – stwierdza krótko. Przez kilka lat był dyrektorem Domu Księży Seniorów. Zapytany o ten rozdział życia, ożywia się i wspomina różne momenty. – Miałem się zatroszczyć o ten dom, ale funkcja wiązała się też z opieką nad księżmi. To było jeżdżenie z nimi do lekarza, do znajomych albo do rodziców na cmentarz. Czasami wypicie herbaty, rozmowa, żarty. Przede wszystkim było to spotkanie z księdzem starszym – u nas na emeryturę kapłan idzie, gdy ma 75 lat. Ci księża mają już kawał życia za sobą, często też bagaż fizycznych cierpień. To miejsce ma się stać dla nich nie hotelem, ale naprawdę domem. Trzeba więc zrobić wszystko, by czuli się tam jak u siebie, pośród spraw i radosnych, i trudnych. Śmialiśmy się razem, ale też pomagaliśmy sobie, kiedy pojawiały się tarcia, konflikty, bo wiadomo, każdy ma swoje oczekiwania. To uczyło mnie odpowiedniej postawy wobec moich braci kapłanów – doświadczonych życiem, wiekiem i pracą w parafii. Tym, co mnie najbardziej zawsze ujmowało, była niesamowita pokora, kiedy miałem wrażenie, że to, co niosą ze sobą, całe życie nauczyło ich takiej dziecięcej wręcz ufności wobec Pana Boga. Pamiętam pewne wydarzenie, gdy szedłem korytarzem – a miałem wtedy ciężki czas – i przechodził koło mnie jeden ksiądz. Poprosiłem go o modlitwę, a on po prostu odwrócił się i wszedł do kaplicy, mówiąc: „To ja idę od razu!”. To obrazki, które zostają na długo.

Ksiądz Rafał opowiada też, jak wraz z innymi osobami, przygotowywał księży na ostatnią drogę, nie tylko przynosząc Wiatyk: – Taka niezwykła posługa była przy umieraniu… Kiedy księża odchodzili, zawsze im towarzyszyliśmy. To było czuwanie przy nich, wiązało się to też z wyspowiadaniem – jeśli była taka możliwość, z rozgrzeszeniem, a później też ze wszystkimi czynnościami, gdy ksiądz umarł. Zawsze był w domu – umyty, ubrany, wyszykowany do pogrzebu. Zapewne dlatego biskup uznał ks. Rafała za godnego posługi chorym w diecezji – mimo że powierzył mu także inne obowiązki: jest kustoszem diecezjalnego sanktuarium i proboszczem. Odwiedza też chorych w domach. Obecnie – rzadziej z powodu pandemii, ale kto tylko tego pragnie, może poprosić go o tę posługę.

Jest jeszcze jeden możliwy powód funkcji ks. Rafała. Wprawdzie tylko pośredni, ale jednak. Dowiadujemy się, że jego rodzony brat jest bonifratrem.  – Poprzednio był w Cieszynie, teraz jest misjonarzem na Białorusi. Jeżdżąc do niego, do klasztoru, napatrzyłem się na pracę bonifratrów, na ich posługę przy chorych. Miałem okazję poznać ich charyzmat i też z niego czerpać – zaznacza.  Czasem nie trzeba długiej praktyki w szpitalu czy hospicjum, by „poczuć” chorych; wiedzieć, że jest się im potrzebnym i że ta obecność przy nich jest bardzo ważna.

Przedziwny świat pacjenta

Własna choroba może pomóc w posłudze. Ale nie jest konieczna. Ksiądz Tomasz G. przyznaje, że nigdy nie chorował ciężko. – Trudno mówić ludziom o cierpieniu, jeśli człowiek sam go nie doświadcza – stwierdza. – Każdy przeżywa je inaczej, bardzo osobiście. Trzeba być bardzo delikatnym. Ja o tym, jak przeżywać cierpienie, staram się za wiele nie mówić. A jeśli – to z wielką bojaźnią. Ważniejsze jest tutaj świadectwo człowieka, który cierpi i potrafi w tej chorobie być apostołem. To jest dużo cenniejsze. Taka jest też rola Apostolstwa Chorych i miesięcznika, gdzie są listy chorych, przykłady i świadectwa, które umacniają. Czasem jedno słowo, jedno zdanie może być wsparciem.

Tymczasem ks. Tomasz D. pacjentem bywa często. Problemy ze zdrowiem ma od młodości. – Choruję od wielu lat, są nawroty i okresy remisji – wyznaje – więc przestrzeń pacjenta nie jest mi obca. Wiele razy byłem hospitalizowany i w pracy kapelana doświadczenie własnej choroby bardzo mi pomaga. Świat pacjenta jest naprawdę przedziwny. Kiedy leżę na sali wieloosobowej i słucham rozmów – wtedy to jest dla mnie zawsze wielka nauka, jak ulepszyć moją posługę jako kapelana. Także znajomi ks. Tomasza, lekarze, pielęgniarki – gdy sami zaczynają chorować, zwłaszcza ostatnio, podczas pandemii – przyznają się, że dopiero teraz coś rozumieją ze stanu ducha swoich pacjentów i ich potrzeb; stają się bardziej wrażliwi na człowieka chorego. I dla nich, i dla kapelana własna choroba staje się szczególną łaską.

Chory uczy zdrowego

Ksiądz Tomasz G. podkreśla, ile nauczyli go chorzy, a zwłaszcza niepełnosprawni, którym towarzyszył przez wiele lat. – Niektórzy chorzy naprawdę uczą miłości do Jezusa, szacunku, pragnienia przyjęcia Go, a przede wszystkim radości i nadziei, które On daje. Tego człowiek się uczy i z tego czerpie siły – zaznacza. Chorzy i niepełnosprawni uczą też wytrwałości. – Moje doświadczenie w ruchu „Braterstwo chorych” z osobami niepełnosprawnymi, przede wszystkim fizycznie, o kulach, na wózkach, pokazało mi, że zawsze można żyć pięknie, pełnią życia. Oni codziennie muszą zapierać się siebie, każdy dzień jest wysiłkiem i dlatego kolejny wysiłek jest dla nich czymś normalnym; my się szybciej poddajemy. Są zahartowani w tym trudzie i nie zrażają się tak łatwo przeciwnościami. Pokazali mi, że świat chorych to nie jest tragedia; że można cierpieć, znosić trudności, ale też wiele robić. Od chorego trzeba też wymagać, przynajmniej w sferze duchowej. On ma się rozwijać! I może bardzo wiele. To jest właśnie kluczowe pytanie: „Co my robimy z cierpieniem, z trudem krzyża wpisanym w życie każdego człowieka?”. To jest ważne, że ten trud, to cierpienie, które może wydawać się bezsensowne, możemy ofiarować w jakiejś intencji; że ma ono wielką wartość.

Siła, której nie widać

Trudności? – Obok obserwowania tęsknoty i radości ze spotkania z Jezusem widzi się też, jak mało jest miłości do Niego, mało wiary, czasami to bardziej obrzęd; ktoś przyjmie księdza, ale widać, że żyje innymi sprawami – mówi ks. Tomasz G. Czy są jeszcze inne trudności w życiu kapelana – poza tym zmartwieniem, że nie wszyscy się do spraw duchowych przykładają tak, jak powinni? – To jest w dużej mierze kwestia sił – odpowiada. – Czasem też cierpliwości; różne są sytuacje, ludzie w chorobie są często drażliwi, trzeba mieć to na uwadze. Nie jest też łatwa dyspozycyjność. Trzeba być gotowym o każdej porze dnia i nocy pójść z posługą. – Dyspozycyjność jest na pewno trudnością – podkreśla ks. Tomasz G. – Kładę się spać i nie wiem, ile godzin prześpię, czy mnie nie zbudzą w nocy. Obecnie jednak zdarza się to rzadziej. Obaj Tomasze są w szpitalu na co dzień. Wtedy chorzy korzystają z sakramentów w dzień, czuwa też personel i rzadko jest konieczność nagłego wezwania księdza.

Ksiądz Tomasz G. wie jednak, że w każdej chwili trzeba się liczyć z telefonem. – Człowiek coś planuje, gdzieś się wybiera, ale trzeba zrezygnować ze wszystkiego, bo ktoś woła, potrzebuje pomocy. Zwykle myśli o wezwaniu księdza któraś z pielęgniarek czy lekarz; czasem rodzina. Wiele zależy od personelu medycznego, który podpowie bliskim, zwłaszcza gdy dzieje się coś nagłego. Mam też takie pozytywne doświadczenie z czasu, gdy byłem neoprezbiterem. Wezwano mnie do starszego pana. Pytam: „A lekarz już był?”. A rodzina na to: „Nie, jeszcze nie, najpierw pojechaliśmy po księdza!”. To też uczy wiary!

Bywa także tak, że kiedy coś się dzieje, nie zawsze pamięta się o sprawach duchowych. Ksiądz Tomasz G. mówi o pielęgniarce w hospicjum, która z zasady dbała o to, by do umierającego wołać księdza, ale gdy w jej rodzinie wujek znalazł się w ciężkim stanie – nie pomyślała o tym. „Zajęłam się innymi rzeczami, dopiero później ksiądz mi przyszedł na myśl” – powiedziała potem. Dlatego tak ważna jest czujność personelu. I wtedy „trudność”, jaką dla kapelana jest stała gotowość pomocy duchowej, dla chorego staje się błogosławieństwem, a może i drogą do zbawienia. Kolejną trudnością jest na pewno zmęczenie. Ksiądz Tomasz G. ma szczęście, bo ma zmiennika – jest drugi kapłan, który z nim dzieli obowiązki. W takim przypadku łatwiej o dzień wolny, o zastępstwo w przypadku choroby czy jakichś innych obowiązków. Gorzej, gdy kapelan jest w szpitalu sam.

Właściwie stale zmęczenie towarzyszy ks. Tomaszowi D. Choroba nie ułatwia mu szybkiej regeneracji sił. Dlatego co jakiś czas wręcz konieczne jest dla niego wyłączenie się, choćby kilkugodzinne, czasem kilkudniowe czy nawet dłuższe. – Kiedy organizm odmawia posłuszeństwa, kiedy nie potrafię już słuchać, proszę o urlop i zastępcę. Muszę się wtedy wyspać, pobyć sam; czytam, dużo spaceruję. Siłą duchową jest dla niego przede wszystkim adoracja w szpitalnej kaplicy. – To jest codziennie pół godziny kompletnej ciszy – mówi. – Klękam i jestem... Ksiądz Tomasz G. zaznacza, że jest wiele osób, które się za niego modlą i że często o modlitwę prosi: – Proszę chorych, proszę też wspólnotę „Braterstwa”. Ofiarowano mi też w parafii „Margaretkę”. To jest siła, której nie widać. Niesie wiele, wiele łask. Myślę, że od różnych trudnych rzeczy ustrzegła mnie modlitwa tych osób. Zauważyłem też, że gdy są nawrócenia, spowiedzi po latach, to zazwyczaj za tym stoi modlitwa kogoś z rodziny. Mówi się, że ksiądz to taki „akuszer” – rodzi nawrócenie, ale to nie jest jego dzieło. Ja tylko jestem obecny przy tym, gdy człowiek się jedna z Panem Bogiem. Nieraz też chorzy odkładają spowiedź, ale Pan Bóg ma swoje drogi i nie wszystko dokonuje się przez kapelana i w szpitalu, czasem potem, w sercu tego człowieka, między nim a Panem Bogiem. To są już tajemnice duszy ludzkiej i Bożej łaski. Ja daję okazję, choć czasem mogę być też wyrzutem. „Mówię” samą swoją obecnością: byłem, przyszedłem do ciebie. Miałeś okazję. Wychodząc z sali, modlę się za tych ludzi, by Pan Bóg dotarł do nich swoimi drogami. Choć czasem jest też tak, że ktoś mówi: „Już trzeci raz tu ksiądz zagląda, to wreszcie muszę…”. Obecność jest wezwaniem sumienia, ale musi być dobra wola człowieka.

Pytamy też księży o wspólnotę, o przyjaciół, w których można mieć oparcie, spotkać się, wygadać, poradzić. Ksiądz Tomasz D. przyznaje, że jest taka grupa osób. Posługuje m.in. we wspólnocie neokatechumenalnej w parafii, są też inne bliskie mu osoby. Ksiądz Dawid w swojej miejscowości jest od niedawna. Wcześniej był aktywny wśród młodzieży, w oazie, także w harcerstwie, w ZHR.

– Tej grupy jeszcze „nie oddałem”; choć muszę to zrobić ze względu na nowe obowiązki – podkreśla. – To dwudziestu kilku chłopaków od podstawówki do maturzystów. Opiekuję się również grupą niesłyszących. I jest jeszcze grupa, którą mam się zająć: Maltańska Służba Medyczna – to młodzi wolontariusze, którzy z zacięciem ratowniczo-medycznym chcą służyć w różnych sytuacjach.

Zdaje sobie sprawę, że teraz powinien znaleźć jakąś grupę wsparcia dla siebie. – Nie rozeznałem się jeszcze w Słupsku, z jaką mógłbym się związać mocniej, by dawała mi życie we wspólnocie, ale już wcześniej, przed zamieszaniem pandemicznym, zauważałem taką prawidłowość: gdy byłem z harcerzami – na obozie, na zbiórce – w jakiś sposób odpoczywałem z nimi duchowo, psychicznie i fizycznie od pracy w szpitalu, a kiedy szedłem do szpitala, to trochę pokorniałem i nabierałem sił duchowych, by potem z tymi młodymi być trochę mądrzej, niż tylko „tak po prostu”, jak to czasami bywa z młodzieżą. Powinno się być z ludźmi – podkreśla.

Ksiądz Tomasz G. przyznaje, że trzeba mieć chociaż jeden, dwa dni wolnego od szpitala, bo to jest bardzo obciążająca praca. Dobrze jest na jakiś czas zamknąć wszystkie sprawy i nie myśleć. – Czasem wydaje się, że praca nie wpływa na mnie, ale może nawet nie widzę, że mój sposób myślenia się zmienia; że bycie z chorymi, z tymi, którzy odchodzą, zaczyna jakoś mnie naznaczać – mówi. – Zapytałem raz w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym kleryka pomagającego przy chorych, jak się tu czuje. Na początku to zawsze trudne przeżycie: zobaczyć ogrom tego cierpienia, niepełnosprawności. Odpowiedział: „No, tak spokojnie”. Ale za chwilę dodał: „Wie ksiądz, zadzwoniłem do domu i powiedziałem: Dbajcie o swoje zdrowie!”. Tak to jest. To nas dotyka, choć czasem sami o tym nie wiemy.

Chociaż trochę być ekspertem

Księża chcą być kompetentni. W jakiś sposób czują się też pociągnięci przez medycynę. – Czuję, że ciągle trzeba się w tej przestrzeni rozwijać. Ukończyłem studia podyplomowe na Uniwersytecie JPII w Krakowie, związane z posługą wobec chorych, a teraz jeszcze podjąłem kolejne na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, aby także od strony naukowej wzbogacać swoje doświadczenie i być chociaż trochę ekspertem; na tym mi bardzo zależy. Teraz są to studia teologiczne, ale idą w kierunku pracy doktorskiej, którą chcę oprzeć mocno na temacie związanym z posługą wobec chorych – mówi ks. Tomasz D.

Ksiądz Dawid natomiast studiuje… pielęgniarstwo. Dlaczego? – Czuję, że Pan Bóg mnie i na tę drogę zaprasza – odpowiada. – Kiedy poszedłem do seminarium, zrezygnowałem z marzenia o medycynie. Teraz widzę, że kiedy oddaje się Panu Bogu swoje marzenia, to On potem z nimi wraca, nagle się spełniają, tylko w trochę innej formie. Wystarczy tylko Mu zaufać. Także ks. Tomasz G. już jako dziecko myślał o leczeniu ludzi: fizycznie albo duchowo. I wybrał to drugie. – Pan Bóg zawsze był mi bliski. Pokazał mi swoją miłość i wzbudził takie pragnienie, by o Nim mówić, by Go nieść – wyznaje.

Odprowadzić człowieka

Śmierć… Ksiądz Tomasz G. mówi, że zwykle nie wie, co się później dzieje z chorymi; czy pacjent wyszedł do domu, czy wypisano go do innego szpitala, czy też Pan Bóg zabrał go do siebie… Podkreśla, że ważna jest relacja, jaką nawiązuje się z daną osobą: – To jest tak, że jeśli z kimś się człowiek zaprzyjaźni, gdy ktoś jest długo w szpitalu i ma się z nim bliższy kontakt, to ta śmierć jest oczywiście bardziej przeżywana. Wspomina sytuację z początków kapłaństwa: – Poszedłem do starszego chorego w pierwszy piątek ze spowiedzią i Komunią świętą i przy mnie człowiek ten dostał udaru. Przyjechał lekarz, ja poszedłem dalej i okazało się, że ten chory zmarł. To było mocne doświadczenie: że przy księdzu ktoś umiera. To łaska – taka śmierć. Ostatnio też miałem podobną sytuację. Wychodziłem już ze szpitala, ale był telefon, bym przyszedł na jeden z oddziałów do umierającego. Poszedłem więc do niego, a przy okazji do innego, też w ciężkim stanie. Był przy nim pielęgniarz, na chwilę wyszedł, ja podszedłem do tego chorego i… byłem świadkiem jego ostatniego oddechu! Kiedy pielęgniarz wrócił, potwierdził, że chory odszedł. I myślę sobie, że na to trzeba sobie zasłużyć – bo to był przypadek… Choć u Pana Boga nie ma przypadków! W godzinie śmierci mieć księdza i jego modlitwę! Ksiądz Jan Kaczkowski – gdy pytali go, jak chciałby umierać, powiedział, że pragnie, by był przy nim ksiądz, by udzielił mu odpustu na godzinę śmierci, żeby się modlił. Często przy umierającym kapelan nie ma czasu, by czekać – bo nie wiadomo, ile potrwa agonia. – Wtedy nie stoję długo przy nim, chwilę się pomodlę i idę dalej, bo są inni chorzy. No ale niektórzy mają taką łaskę – mówi ks. Tomasz G. – Teraz, w pandemii, jest jeszcze jeden minus: nie ma odwiedzin. Dawniej blisko była rodzina. Teraz ludzie umierają w samotności. Ale z drugiej strony – jest się z Panem Jezusem, z Maryją, ze świętymi!

O modlitwie za chorych oraz za zmarłych w ostatnim czasie zawsze pamięta, również podczas nabożeństw w szpitalu, ks. Tomasz D. Codziennie jest tam Msza święta, adoracja, są nabożeństwa. – Mam też zeszyt, w którym zapisuję z imienia i nazwiska wszystkie osoby, którym udzieliłem sakramentu chorych; to już kilka tomów… – dzieli się. – A gdy spaceruję po Nowym Mieście i widzę klepsydry… z jednej strony to smutna informacja, ale z drugiej – jest wewnętrzna radość, jeśli wiem, że ta osoba nie odeszła bez sakramentów. Obecnie jest dla mnie wielkim cierpieniem to, co dzieje się w wielu szpitalach: że nie ma kapelanów, że ludzie odchodzą bez posługi sakramentalnej. Bardzo mnie to boli. Aż chce się płakać.

Bardzo ważny problem porusza ks. Dawid. Wyznaje, że nieraz trudno mu rozmawiać z chorym o śmierci. – Właśnie od kilku dni chodzą za mną takie rozmyślania – dzieli się. – Czasami idę do chorego i mimo że wiem o jego stanie terminalnym, mówię mu: „Spokojnie, wszystko będzie dobrze, proszę się nie martwić, zobaczy pan, jeszcze pan zrobi to czy tamto…”. No nie, niekoniecznie. I myślę sobie: kto ma tego człowieka przygotować na śmierć, na spotkanie z Jezusem, jeśli nie kapelan? Jeśli nie ja? Dociera to do mnie coraz mocniej, że powinienem w tę stronę pójść. Oczywiście, rozeznając sytuację konkretnego chorego. Ale kiedy wiadomo już, że śmierć jest blisko – to właśnie kapelan szpitala powinien być tym „specjalistą” od przejścia na drugą stronę. Trzeba wtedy stanąć w prawdzie, powiedzieć z powagą i pewnością siebie, ale też z wielką delikatnością i miłością: „Wygląda to tak, że pan umiera… Ja jestem z panem, przeprowadzę pana przez ten moment, powiem, co się będzie działo, jak pan będzie reagował, powiem, jak to przeżyć; musi pan nabrać ducha, musi pan mocniej przeżyć to na modlitwie”. Nie oszukiwać, nie pocieszać tanio, ale zapewnić: „Bóg jest teraz z panem, przy panu i przeprowadza pana na drugą stronę. Mówi: Pokój tobie!”. Myślę, że niepotrzebnie od tego uciekałem. Ostatnio ktoś mi uświadomił, że podobnie jest, gdy jako pielęgniarz daję zastrzyk. Mam wtedy do dyspozycji procedury, by ten człowiek nie przestraszył się. Tłumaczę mu, że będzie ukłucie, że będzie bolało, że to lek, który ma konkretne działanie, pytam, jak się czuje, ale nie oszukuję go. Pacjent czuje się przy mnie bezpiecznie, kiedy jestem wobec niego szczery, kiedy mówię mu, co się wydarzy i przeprowadzam go przez to. Dlaczego więc nie zrobić tego, będąc przy umierającym? To było dla mnie odkrywcze. Mogę przecież powiedzieć prawdę. Mogę zapewnić umierającemu bezpieczeństwo, powiedzieć, co się wydarzy, jak to będzie przeżywał i przede wszystkim w co i w Kogo wierzymy jako chrześcijanie.

Zauważamy, że zapewne jest prościej, gdy pacjent sam chce mówić o śmierci. Ale jeśli wypiera ją, wówczas nie chce „wywoływać wilka z lasu”, boi się i myśli, że milczenie na ten temat może oddalić niechciany moment.  – No właśnie – potwierdza ks. Dawid. – Tu jest trudność. Ale czuję, że także ważne wyzwanie dla mnie. Na pewno Ewangelia przygotowuje nas do takich rozmów. Powoli muszę się nauczyć tego, znaleźć jakąś drogę rozmowy, jakiś klucz, „algorytm przeprowadzania”. Trzeba się będzie wczytać w papieża Franciszka – on ma taki genialny, ignacjański zmysł towarzyszenia. Na drodze takiego towarzyszenia, w indywidualnym spotkaniu z człowiekiem, jestem w stanie rozeznać, co mogę mu zaproponować, co powiedzieć, jak się mu przysłużyć, jaką drogą go poprowadzić. Po prostu przejść z nim tę drogę. Po to jestem.

Nadzieja: On jest blisko

– Gdy widzi się kogoś umierającego, także rodzinę, która cierpi, wiadomo, że się to przeżywa; to są trudne doświadczenia – mówi ks. Tomasz G. – Ale przecież, z drugiej strony… jest Pan Jezus! Przecież wierzymy, że On jest Życiem! Mam świadomość, że wszystkie te wysiłki lekarzy, pielęgniarek, personelu jedynie przedłużają nam życie. Czasem powraca zdrowie, ale nie unikniemy śmierci! Idziemy jednak z Tym, który powiedział: Ja jestem Życiem. Kto spożywa moje Ciało, będzie żył na wieki! Oto nadzieja, która jest w nas. Ale potrzeba zaufania. W tych trudnych chwilach, kiedy człowiek idzie w ciemność, kiedy nie wiemy, jak będzie dalej – tej ufności bardzo nam potrzeba.

– Praca w szpitalu – to jest jedna z najpiękniejszych posług kapłańskich, bo się niesie Pana Jezusa! – podsumowuje. – Mówi się, że kapłan jest lekarzem dusz – ale to nie do końca tak jest. Tak naprawdę, to Pan Jezus jest Lekarzem. My tylko Go przynosimy. I przybliżamy do Niego ludzi. To jest piękne: mogę sobie tak kilka godzin chodzić z Panem Jezusem, przy moim sercu. Idę z Najświętszym Sakramentem i jestem tak blisko. Przy żadnej kapłańskiej posłudze aż tak blisko się nie jest – by tak nosić Pana Jezusa i przynosić Go tym, którzy chcą. „Oferować” Go tym, którzy są w szpitalu.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Salik Dobromiła, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2021nr06, Z cyklu:, Panorama wiary, Teksty polecane

nd pn wt śr cz pt sb

25

26

27

28

29

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

Dzisiaj: 29.03.2024