Pomagam, bo żyję!

O cieple rodzinnego domu, o miłości do aktorstwa, o przyjaźniach na śmierć i życie i o tym, że Boga można odnaleźć pośród największej pustki opowiada Anna Dymna.

zdjęcie: Marek Kowalski

2017-12-01

REDAKCJA: – Jest Pani znaną i lubianą aktor­ką. Jak doszło do tego, że oprócz świata teatru i filmu również świat ludzi chorych i niepełnosprawnych stał się Pani tak bliski?

ANNA DYMNA: – Pyta mnie o to wiele osób, a ja mam problem, bo nie bardzo potra­fię na to pytanie odpowiedzieć. Wejście w przedziwny świat ludzi chorych nie było jakimś konkretnym momentem ani kolejnym pomysłem na życie. To się po prostu wydarzyło. Myślę, że było to konsekwencją mojego dzieciństwa, wychowania, wyznawanych wartości i stylu życia, jaki wyniosłam z rodzin­nego domu. Moja mama uczyła mnie, że każdy człowiek jest dobry i należy mu się szacunek. Od dziecka obserwowałam, w jaki sposób mama traktowała ludzi. Ona nawet do najbardziej sponiewie­ranego i brudnego pijaka zwracała się niczym do eleganckiego pana. To ona uczyła mnie, że pochylanie się nad nie­dolą drugiego człowieka powinno być czymś tak naturalnym jak oddychanie. Kiedy oddychamy, nie zastanawiamy się nad tym, że to robimy. Oddychanie jest odruchem. Tak samo powinno być z pomaganiem. Nigdy więc nie zastana­wiałam się nad tym, dlaczego pomagam innym. Pomagam, bo żyję! To dla mnie oczywiste.

– A czy nie myślała Pani przed laty o wyborze zawodu wprost związanego z pomaganiem?

– Moim dziecięcym marzeniem było zostać mikrobiologiem morskim. Świat wody zawsze mnie fascynował. Wyobrażałam sobie, że będę chodzić po dnie oceanu, obserwując ryby, mu­szelki i wodorosty. Niestety, ze wzglę­dów zdrowotnych musiałam porzucić swoje poważne plany życiowe. Od 11. roku życia chodziłam do Kociego Te­atru. Prowadził go Jan Niwiński, eme­rytowany aktor, który mieszkał w mojej kamienicy. Nigdy jednak nie myślałam, by zostać aktorką. W tym teatrzyku gra­łam wspaniałe role: od Marysi Sierotki do Mirandoliny Goldoniego. Uczyłam się setek wierszy, brałam udział w konkur­sach recytatorskich, ale traktowałam to jak wspaniałą zabawę, równie dobrą jak łowienie ryb, jeżdżenie na rowerze czy zabawę w Indian z chłopakami. Byłam przy tym bardzo nieśmiała i nie wyobra­żałam sobie nawet, bym mogła kiedyś płakać, śmiać się na zawołanie na scenie i tak codziennie zarabiać na życie. Kiedy miałam 16 lat, wymyśliłam sobie, że pój­dę na psychologię. Chciałam zajmować się ludźmi, którzy nie potrafią sobie poradzić w życiu: sierota­mi z domu dziecka, więźniami, dziewczynami z poprawczaka. No i w maturalnej klasie złoży­łam papiery na tę psychologię. Gdy pan Niwiński się o tym do­wiedział, dostał szału i kazał mi zdawać do szkoły teatralnej. Egzaminy na tę uczelnię odbywają się wcześniej niż na inne, więc niczym nie ryzykowa­łam. Bałam się pana Jana, więc poszłam na te egzaminy. Nie miałam jeszcze 18 lat. Byłam chyba dobrze przygotowana przez te lata zabawy w Kocim Teatrze. Wyglądałam jak dziecko, byłam praw­dziwa, naiwna i po prostu dostałam się. A potem już nigdy nie miałam czasu, by się zastanawiać, czy chcę być aktorką.

– Czy uprawianie tego zawodu wpłynęło na to, w jaki sposób dzisiaj kontaktuje się Pani z osobami chorymi i niepełnosprawnymi?

– Trafiłam do niezwykłego, pięknego świata. Pracując z wrażliwymi, mądrymi ludźmi nad rolami, przez całe życie uczę się wczuwać w sytuację drugiego czło­wieka, pojmować jego uczucia, emocje, marzenia, kompleksy, tragedie i rado­ści. To wspaniały zawód. Uczy pokory, współpracy, rozwija wrażliwość, toleran­cję, cierpliwość. Pomaga nie tylko rozu­mieć, ale i szanować każdego człowieka. Miałam to szczęście, że zostałam aktor­ką w najlepszym czasie, w najlepszym miejscu. Pracowałam z najwybitniejszy­mi artystami. Oni uczyli mnie słuchać, współodczuwać, przekazywać uczucia i myśli. Po prostu uczyli mnie zbliżania się do człowieka. Myślę, że to w dużym stopniu spowodowało i przyczy­niło się do tego, że któregoś dnia stanęłam naprzeciwko osób nie­pełnosprawnych intelektualnie i zaprzyjaźniłam się z nimi.

– Pamięta Pani swój pierwszy kon­takt z osobami niepełnosprawny­mi intelektualnie?

– Pamiętam. To był rok 1999. Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, prezes Fun­dacji im. Brata Alberta zaprosił mnie do Radwanowic pod Krakowem na przegląd twórczości teatralno-muzycznej ludzi z upośledzeniem intelektualnym. Wła­śnie tam ks. Tadeusz prowadzi warsztaty terapii zajęciowej i dom stałego pobytu dla takich osób. Bałam się tam pojechać. Nigdy nie znałam takich ludzi. Nie zna­łam również osobiście ks. Tadeusza. Nie wiedziałam, co mnie tam spotka i jak sobie poradzę. Kiedy przyjechałam na miejsce, otoczyła mnie grupa dziwnych istot – całowali mnie, ściskali, płakali, przytulali się. Nie wiedziałam, co się dzieje. Przez pierwsze 5 minut myślałam, że zwariuję. A potem w jednej chwili wszystko się zmieniło. Poczułam się po­trzebna i kochana. W krótkim czasie okazało się, że potrafię kontaktować się niepełnosprawnymi pozawerbalnie i że dokładnie rozumiem, o co im chodzi. Gdy ktoś potrzebował sobie popłakać, to przychodził, przytulał się i płakał. Tyle, ile potrzebował. Potem odchodził i wszystko wracało do normy. Bez słów, bez tłumaczenia. Odkryciem było dla mnie to, że osoby niepełnosprawne in­telektualnie niczego nie udają i mają w sobie wielką prawdę. Na scenie, podczas przeglądu, zobaczyłam pięk­no, z którym nigdy wcześniej się nie zetknęłam. Wracałam stamtąd z mie­szanymi uczuciami, pękała mi z bólu głowa, dostałam gorączki z nadmiaru nieznanych dotąd przeżyć.

– A jednak coś zaczęło Panią ciągnąć do Radwanowic…

– Tak. Coraz częściej tam bywa­łam. Wsiadałam na rower i jechałam odwiedzić moich niepełnosprawnych przyjaciół. Oni bardzo szybko zaczęli mnie traktować, jakbym od zawsze była jedną z nich. Przyjęli mnie i zaakcep­towali. Kiedy mnie widzieli, krzyczeli: „Ania!, Ania!”. Albo: „Mama przyjechała, mama!”. Oni są spontaniczni i za nic mają wszelkie konwenanse. Przekonałam się o tym, gdy któregoś razu przyjechałam do nich w odwiedziny, a oni byli na Mszy świętej w kaplicy. Chciałam cichutko wejść do środka, ale na nieszczęście przy otwieraniu drzwi strasznie zaskrzypia­ły. A był akurat najważniejszy moment Mszy – Przeistoczenie. Oni, gdy tylko mnie zobaczyli, nie zważając absolutnie na to, co dzieje się przy ołtarzu, ruszyli wszyscy w moją stronę, krzycząc wnie­bogłosy. A biedny ksiądz tak stał przy ołtarzu z najświętszą Hostią w dłoniach.

Z czasem zrozumiałam, że jako za­wodowa aktorka, mogę się im na coś przydać, na przykład w przygotowaniu przedstawień teatralnych. To się stało bardzo spontanicznie, nie było w żaden sposób wymuszone. I nagle zdałam sobie sprawę, że przy osobach niepełnospraw­nych intelektualnie w końcu mogę być normalnym człowiekiem.

– Ma Pani na myśli to, że wśród nich nie musi Pani grać i wchodzić w jakieś role?

– Proszę pamiętać, że jako aktorka, jestem osobą publiczną, rozpoznawalną. Stale jestem oceniana, prześwietlana. Widzowie patrzą na mnie przez pryzmat odtwarzanych ról. Obecnie, w dobie in­ternetu, ludzie mogą napisać o mnie dosłownie wszystko. Nieraz zdarza się, że ktoś wypowiada się na mój temat, kompletnie nic o mnie nie wiedząc. Kiedy na przykład zagrałam alkoholicz­kę, powszechnie mówiło się, że Dymna pije. A w Radwanowicach znalazłam się wśród ludzi, którzy mnie nie znali i po­lubili dlatego, że z nimi jestem i jestem jaka jestem. Pokochali mnie nie dlatego, że zagrałam wybitne role i mam znane nazwisko, ale obdarzyli mnie miłością i zaufaniem dla mnie samej, zupełnie bezinteresownie. I w tym właśnie sensie dzięki osobom niepełnosprawnym sta­łam się normalnym człowiekiem. Gdy tak patrzę na swoje życie, to widzę, że najwięcej wysiłku włożyłam w to, żeby tę normalność w sobie zachować: robić przetwory, myć podłogi, kopać w ogród­ku. Tej codziennej zwyczajności i nor­malności uczę się teraz też od osób niepełnosprawnych.

– Od 15 lat prowadzi Pani w telewizji pro­gram „Spotkajmy się”. Zaprasza Pani do rozmowy osoby chore, które niejednokrot­nie doświadczają wielkiego cierpienia. Jaka nauka płynie dla Pani z tych spotkań?

– To trudne pytanie, bo każde takie spotkanie i rozmowa stanowią oddzielną historię; historię człowieka, który stoczył walkę, przeszedł przez ból, by wreszcie odbić się od cierpienia i odzyskać na­dzieję. Czasem jest to opowieść o świa­domym odchodzeniu, o walce o każdy oddech i krok, o ogromnych zwycię­stwach, nieodwracalnych przegranych, o radości, rozpaczy, miłości, samotno­ści, ale przede wszystkim o niepojętej sile, która tkwi w każdym człowieku. To, co się wydarza podczas tych roz­mów, nieraz całkowicie przekracza moje wyobrażenia o świecie i ludzkim bólu. Czasem tego nie wytrzymuję i płaczę. Ale zdumiewające, że spotkania te, choć czasem wiele kosztują, to w efekcie dają mi potężną siłę, uczą mnie radości z ma­łych rzeczy, z każdej chwili i pozwalają dostrzec głęboki, prawdziwy sens życia.

– Ilekroć oglądam program „Spotkajmy się”, podziwiam Pani zdolność bardzo naturalnego kontaktowania się z osobami chorymi i rozmawiania z nimi o tym, co dla nich najtrudniejsze i najbardziej bolesne. Można się tego nauczyć?

– Realizacja programu „Spotkajmy się” to bardzo delikatne i trudne przed­sięwzięcie. Każdy człowiek jest inny, ina­czej odczuwa ból, ma inną wrażliwość. Takie rozmowy przed kamerą to dla nich przecież często intymna, wstydliwa spra­wa. Muszą dokładnie wiedzieć, po co to robimy, komu to służy, komu pomagają, dzieląc się swoim cierpieniem i doświad­czeniami w chorobie. Muszą mieć do mnie zaufanie. Dlatego przed nagraniem, jak tylko to możliwe, spotykam się z nimi osobiście albo godzinami rozmawiamy przez telefon, wymieniamy e-maile. Żeby móc z kimś rozmawiać przed kamerą o najtrudniejszych przeżyciach, trzeba najpierw zadać sobie trud poznania tej osoby. Musimy się poznać i czasem się udaje nawet zaprzyjaźnić. Oprócz tego przygotowuję się do programu zbiera­jąc informacje na temat danej choroby. Staram się zdobyć fachową wiedzę, spo­tykam się często z lekarzami, bo dzięki temu jestem w stanie lepiej zrozumieć sytuację, w jakiej jest mój rozmówca. Pyta pani, czy można nauczyć się rozma­wiać z chorymi o ich najboleśniejszych przeżyciach? Nie wiem, czy można się tego nauczyć, ale wiem, że ja nie umiem. I póki wiem, że nie umiem, mogę to robić naprawdę. Jak już się nauczę, wte­dy przestanę. Zresztą to nie ja jestem najważniejsza podczas tych rozmów. Bohaterami tych spotkań są moi go­ście i tak naprawdę to oni prowadzą rozmowy. Pozwalam im na to. Oni sami decydują, o czym chcą mówić, a ja muszę uszanować to, że nieraz wolą na jakiś temat pomilczeć. Bardzo pilnuję tego, by rozmowy, które prowadzimy, opowiadały konkretną historię człowieka, a nie go obnażały i odzierały z godności. Zale­ży mi na tym, by pytania, które zadaję moim gościom nie były stawiane z po­zycji fachowca – kogoś, kto wie o da­nej chorobie i cierpieniu więcej, niż oni. Zaprosiłam kiedyś do programu dziewczynę cierpiącą na anoreksję. Po­wiedziała mi, że jestem pierwszą oso­bą, która z nią normalnie rozmawia. Wyznała, że na terapii, z której dopiero co wróciła, wszyscy mówili jej co ma czuć i co myśleć. Nikt jej nie słuchał, bo wszyscy uważali się za fachowców, którzy wiedzą o niej więcej, niż ona sama. Tymczasem osoby chore, cierpiące i niepełnosprawne potrzebują normalnej rozmowy. Chcą, aby rozmawiać z nimi o tym, co czują i czego pragną. Potrze­bują również rozmów na temat śmierci albo rodzącego się w nich buntu. Dla­tego muszę być wrażliwa i uważna, by podczas rozmowy nie realizować tylko jakiegoś wcześniej ułożonego scenariu­sza, ale odpowiadać na realne potrzeby konkretnego człowieka.

– Potrzeba nieraz dużego wyczucia, by tak zadać pytanie, aby rozmówca zechciał się przed nami otworzyć i opowiedzieć o tym, co nosi w sobie, a czego być może nie widać na pierwszy rzut oka.

– Tak. Bo czasem spotykamy kogoś chorego i od razu wiemy, co mu dolega: siedzi na wózku, jest sparaliżowany… Ale możemy też mieć do czynienia z osobą, która zewnętrznie wygląda jak okaz zdrowia, a jej choroba jest dla świata całkowitą tajemnicą. I szczególnie w takim przypadku potrzeba wrażliwości i taktu, by delikatnie wydobyć z kogoś te najgorsze lęki, które ukryte są w środku. Bo proszę pamiętać, że każdy nosi w so­bie jakiś ból, jakieś inwalidzkie wózki. My też mamy je w sobie, choć wydaje nam się, że jesteśmy zupełnie zdrowi. Podczas rozmów, które prowadziłam z chory­mi, czasami zdarzało się, że role jakby się odwracały i to ja byłam przez nich wysłuchiwana i pocieszana. Pamiętam jedną z takich rozmów. Dziewczyna na wózku cierpiała na SM. Ruszała tylko jedną ręką, ale wciąż się uśmiechała i po­wtarzała, że jest bardzo szczęśliwa. Mó­wiła mi: „Aniu, ja jestem ważna i mam ważną rolę do spełnienia, bo gdyby nie ja i moja choroba, tacy ludzie, jak ty, nie wiedzieliby, jak bardzo są szczęśliwi”. Mówiła to z taką dumą i radością, że coś we mnie pękło i zaczęłam płakać. Oczywiście przerwano nagranie, a ona swoją siną, wychudzoną rączką głaskała mnie, mówiąc: „Aniu, nie płacz, będzie dobrze”. Było mi wstyd, ale przecież je­stem zwyczajnym człowiekiem. Żaden psycholog ani lekarz raczej nie mógłby się tak zachować w swoim gabinecie. Ja na szczęście jestem tylko aktorką. Moi rozmówcy pokazują mi, że cierpienie przyspiesza dojrzewanie i że osoby nim dotknięte wiedzą o życiu dużo więcej, niż my i dużo szybciej odkrywają nie­dostępne dla nas tajemnice.

– A są takie pytania, których Pani nie zada­je swoim rozmówcom?

– Staram się nie zadawać pytań wprost o Boga, by nie dotknąć kogoś, kto w Niego nie wierzy. Ale właściwie nie muszę tego robić, bo ten temat zwykle pojawia się sam. Kiedy już sobie poroz­mawiamy o chorobie, wypadku i fizycz­nym bólu, wówczas przychodzi czas na takie tematy jak samotność, miłość albo bunt wobec świata. To są najpiękniej­sze rozmowy właśnie o Bogu. Czasem słowo „Bóg” nie pada ani razu, a jednak o Nim rozmawiamy. Moją rolą nie jest nawracanie ludzi, choć niejednokrotnie przekonałam się, że ci, którzy nie wierzą w Boga lub Go nie znają, doświadczają dużo dotkliwszej samotności i pustki. Wielu z nich odnalazło Boga właśnie wtedy, gdy szukali odpowiedzi na pyta­nia: „Po co to wszystko się stało, dlaczego mnie to spotkało?”. Zaczynają wierzyć, szukając jakiegokolwiek sensu w tym, co ich spotkało. Najpiękniejsze słowa o sensie cierpienia usłyszałam od pewnej kobiety, która nie miała jeszcze 50 lat i chorowała na wrodzone nadciśnienie tętnicze. Choroba ta pustoszyła jej or­ganizm, powodując wielki ból. Odwie­dziłam ją, gdy leżała w szpitalu, czekając na przeszczep płuc. Opowiedziała mi, że najgłębszy sens cierpienia odkryła nagle w jednej zwyczajnej chwili. Usłyszałam od niej: „Anka, obierałam kiedyś ziem­niaki, wszystko mnie bolało i cierpiałam przy tym jak nie wiem. I w jednej chwili zrozumiałam, że skoro cierpienie jest tak dojmujące, to ono musi mieć dla kogoś ogromną wartość i głęboki sens. I pomy­ślałam o Jezusie, który cierpiał i umarł na krzyżu dla nas i o tym, że On pewnie potrzebuje wśród ludzi pomocników, którzy by cierpieli razem z Nim, bo sam nie daje rady. I widocznie mnie wybrał. I od tej chwili – choć bolało mnie tak samo – to już był zupełnie inny ból”. To były dla mnie bardzo ważne słowa, dzięki którym wiele zrozumiałam.

– Idea Apostolstwa Chorych to właśnie łączenie swojego cierpienia z cierpiącym Jezusem i ofiarowanie go w intencjach waż­nych dla Kościoła i świata. Myślę, że wielu chorych, których Pani w życiu spotkała, mogłoby dać w tym względzie piękne świadectwo.

– Osoby cierpiące mają w sobie nie­zwykłą siłę, a samo cierpienie chyba na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą.

– Doświadczyła Pani tej tajemnicy cier­pienia także w swoim życiu?

– Prawdą jest, że miałam ciężkie życie: dużo wypadków, dużo cierpień. Po jednym z wypadków, obudziłam się w szpitalu na Węgrzech. Straciłam pa­mięć. Nie wiedziałam, gdzie i kim je­stem. Ale widziałam słońce za szpitalnym oknem i pamiętam tylko radość z tego, że je widzę i że jestem. Dostałam wtedy wielką nauczkę, że powinnam się cieszyć życiem mimo wszystko, bo to jest mój największy skarb. I mimo tego, że bardzo wtedy cierpiałam, byłam szczęśliwa. Mia­łam w życiu wiele takich pouczających doświadczeń, co teraz na pewno pomaga mi lepiej zrozumieć osoby cierpiące.

– Kończy się Rok św. Brata Alberta. Wiem, że ten święty jest ważną dla Pani postacią.

– Brat Albert jest mi bliski jak moja mama, tata, jak Ewa Błaszczyk, siostra Małgosia Chmielewska, Janeczka Ochoj­ska i jak jeszcze wielu wspaniałych, dobrych ludzi. Wśród świętych Adam Chmielowski jest dla mnie jak mój osobisty nauczyciel i prawdziwy, cichy przyjaciel. Może nie wypada aż tak się spoufalać ze świętym, ale myślę, że on mnie rozumie. Brat Albert był artystą, wspaniałym malarzem – wiedział, co to znaczy zapomnieć o sobie w akcie tworzenia i całkowicie oddawać się cze­muś. Potrafił też zapomnieć o sobie, gdy pochylał się nad bezdomnymi, chorymi, samotnymi ludźmi. I w tym jest dla mnie mistrzem, ja jego uczennicą. Odkąd do­stałam Medal św. Brata Alberta, bardzo się staram. Założyłam Fundację dla osób niepełnosprawnych intelektualnie „Mimo Wszystko”. Wymyśliłam Ogólnopolski Festiwal Twórczości Teatralno-Muzycz­nej „Albertiana” i organizujemy go już kilkanaście lat z Fundacją Brata Alber­ta, prowadzimy Festiwal Zaczarowanej Piosenki dla utalentowanych wokalnie osób niepełnosprawnych. Tworzymy wiele projektów, by pomóc osobom pokrzywdzonym przez los godnie żyć. Takie odznaczenie przecież do czegoś zobowiązuje. Mimo, że jestem aktorką, która przecież całe życie na scenie i przed kamerami walczy o swoją twarz i nazwi­sko, to gdy stoję przy moich podopiecz­nych, przy moich niepełnosprawnych przyjaciołach – staram się być dla nich „dobra jak chleb”. I daje mi to największą radość.

– Bardzo dziękuję za spotkanie i rozmowę.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2017nr12, Z cyklu:, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

25

26

27

28

29

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

Dzisiaj: 28.03.2024