Pan doktor z sąsiedztwa

O swojej medycznej pasji, o szukaniu pacjentów i o tym, jak zapracować na zaufanie opowiada dr n. med. Krzysztof Laskowski, emerytowany lekarz z Opolszczyzny.

zdjęcie: canstockphoto.pl

2016-11-04

REDAKCJA: – Jest Pan emerytowanym lekarzem. Jaka jest Pana specjalizacja?

KRZYSZTOF LASKOWSKI: – Zaczynałem od interny, potem byłem lekarzem podstawowej opieki zdrowotnej czyli lekarzem rodzinnym. Mam również specjalizację z medycyny pracy.

– Mimo formalnego przejścia na emeryturę nadal jest Pan aktywny zawodowo.

– Tak. Na szczęście zdrowie i siły pozwalają mi na to, bym mógł jeszcze co nieco pomagać chorym. Dorabiam sobie do emerytury na ćwierć etatu w przychodni. Ponadto kilka razy w tygodniu odwiedzam chorych w ich domach.

– Dziękuję, że Pan o tym wspomniał. Odwiedzanie chorych w domu jest w Pana przypadku o tyle cenną praktyką, że robi Pan to całkowicie wolontaryjnie, z potrzeby serca.

– Tak się składa, że mam z czasów swojej lekarskiej praktyki bardzo wielu znajomych, którzy nadal potrzebują pomocy i opieki. W przypadku niektórych rodzin jest to już drugie albo nawet trzecie pokolenie pacjentów, które leczę. Nie wyobrażam sobie, abym mógł brać za to pieniądze.

– Zatem robi Pan to z sympatii?

– Z sympatii i z przyzwoitości. Przez lata swojej pracy miałem do czynienia z ogromną ilością chorych. Jednych spotkałem raz i więcej nie miałem z nimi kontaktu. Innym pomagałem przez długi czas w ramach podstawowej opieki zdrowotnej. To byli często chorzy z mojej ulicy albo osiedla. Siłą rzeczy zrodziło się z tych kontaktów wiele serdecznych relacji, a nawet przyjaźni. Dzisiaj, kiedy wiodę mniej intensywny tryb życia, mogę swój czas i umiejętności poświęcić tym, którzy niegdyś obdarzyli mnie swoim zaufaniem. Wciąż przecież jestem tym samym lekarzem, co przed laty. Mam może trochę więcej siwych włosów na głowie, ale nadal chcę, na ile jeszcze potrafię, leczyć chorych.

W związku z tym dochodzi czasem do bardzo zabawnych sytuacji. Mam na przykład jedną przemiłą pacjentkę, którą znam od dawna. Jest to pani, która przychodzi do mnie nawet... z bólem zęba. Kiedy tłumaczyłem jej, że powinna pójść do dentysty, ona z rozbrajającą prostotą mówiła: „co mi tam obcy chłop będzie w gębie grzebać! Pana znam i pan mi na pewno pomoże”. Niestety nigdy w podobnych sytuacjach nie dało się jej przekonać, że różne schorzenia leczą różni lekarze i że należy zgłosić się do specjalisty. Ona zawsze, cokolwiek się działo, chciała tylko mnie.

– Takie dowody całkowitego zaufania ze strony chorych są chyba przyjemne...

– Bardzo przyjemne, choć dla samych chorych mogą być czasem nawet ciut niebezpieczne. Wspomnę tutaj inną panią, która potrzebowała kiedyś jakieś skierowanie do specjalisty. Byłem akurat na urlopie i na ten czas moich pacjentów przejął kolega, zresztą znakomity lekarz. Kiedy pani dowiedziała się, że nie będzie mnie przez najbliższe trzy tygodnie, oświadczyła w rejestracji, że z wizytą poczeka do mojego powrotu. Jak się później okazało, potrzebowała szybkiej interwencji chirurgicznej, a zwlekanie z pójściem po skierowanie, o mało nie skończyło się dla niej tragicznie.

– Jak zapracować na takie zaufanie?

– Po pierwsze, myślę, że nie ma różnicy między zaufaniem do lekarza, a zaufaniem w ogóle do człowieka. Zaufanie to jest coś, na co zawsze trzeba ciężko zapracować. Po drugie, chyba każdy z nas posiada jakieś swoje kryteria zaufania. Ja na przykład nie ufam osobom, które się spóźniają. Wychodzę z założenia, że jeśli ktoś nie potrafi dotrzymać umówionego terminu lub godziny, z trudnością będzie mógł także dotrzymać danego słowa lub obietnicy. Ale wracając do pani pytania, myślę, że zaufanie, jakim kogoś darzymy, jest sumą wielu wydarzeń, wspólnie przeżytych i pokonanych trudności, a także budowanego i zweryfikowanego przez lata przekonania, że na daną osobę można liczyć w każdej sytuacji. Zaufanie to jest coś, co zwyczajnie trzeba wypróbować w praktyce przez długi czas. Jeśli na przykład prosząc kogoś o coś, wciąż słyszę: „dzisiaj nie dam rady”, „mam sporo zajęć i na pewno się nie wyrobię”, „nie mogę”, „nie chce mi się” itd., raczej nieprędko obdarzę go zaufaniem. Bo niby na jakiej podstawie? Tego, że wciąż mi odmawia, a moje sprawy nigdy nie są dla niego ważne? I nie chodzi wcale o to, że nie mamy prawa komuś odmówić w danej sytuacji. Owszem mamy. Chodzi raczej o to, czy jestem w stanie czyjeś dobro postawić ponad swoim, czy ciągle widzę tylko czubek własnego nosa.

Miałem szczęście pracować kiedyś z pewną nieco starszą już pielęgniarką. Była świetnym fachowcem i wspaniałym człowiekiem. Ale ja ufałem jej bezgranicznie nie dlatego, że zawsze wzorowo pracowała i nie traciła zimnej krwi w trudnych medycznych przypadkach. Miałem do niej zaufanie, bo ona nigdy nie odmówiła mi pomocy: ani zawodowo, ani prywatnie. Dobrze wiem, że nieraz miała swoje plany, a zawsze potrafiła tak wszystko zorganizować, by jednak mi pomóc. Bo nie sztuką jest pomagać i wspierać innych kiedy mamy dużo czasu i wiele możliwości ku temu. Moim zdaniem na prawdziwe zaufanie i wielki szacunek zasługują ci, którzy mimo własnych spraw czy problemów, zawsze „dziwnym trafem” są obok nas, gotowi do pomocy, do wysłuchania naszych utyskiwań albo do nie wchodzenia nam w drogę, kiedy potrzebujemy chwili tylko dla siebie. W moim życiu nie ma zbyt wielu takich osób – jest zaledwie kilka.

– Dla wielu chorych to Pan stał się właśnie taką osobą, którą obdarzyli wielkim zaufaniem. Najwidoczniej okazał im Pan mnóstwo bezinteresownego dobra.

– Myślę, że okazywanie dobra jest niejako wpisane w zawód lekarza. Zawsze starałem się tak traktować chorych, jak sam chciałbym być potraktowany. To cała moja filozofia. Udzielałem im rzetelnej informacji i nie okłamywałem. Ale kiedy trzeba było kogoś z czułością przytulić i powiedzieć dobre słowo, również to robiłem. Czasem koledzy mówili mi: „to nie wypada, my lekarze musimy zachowywać się profesjonalnie”. Śmiałem się zwykle z tego i dalej robiłem swoje. Dla mnie to jest właśnie profesjonalne podejście do pacjenta – pomóc mu w każdy możliwy i godziwy sposób. Oczywiście taka otwartość wobec chorego wiąże się też z konkretnym ryzykiem, bo można być łatwo wykorzystanym.

– Wykorzystanym?

– Tak. W relacji lekarz-pacjent jest bardzo podobnie jak w relacjach międzyludzkich w codziennym życiu. Kiedy jesteś miły, serdeczny, uczynny, współczujący i w ogóle dobry dla innych, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał tę twoją dobroć wykorzystać czy nawet podeptać. Czasem trafiały do mnie osoby, które próbowały sobie coś u mnie załatwić, albo mnie przekupić. Ja jednak umiałem zwykle odróżnić faktyczną potrzebę od kombinatorstwa. Poza tym może się też zdarzyć tak, że ktoś po prostu nie doceni cię jako lekarza, przyjaciela, człowieka. Czyniąc jakiekolwiek dobro, zawsze trzeba się z tym liczyć.

– Jak dzisiaj wyglądają Pana kontakty z chorymi?

– Wyglądają tak samo, z jedną tylko różnicą: kiedyś chorzy przychodzili do mnie, dzisiaj to ja szukam z nimi kontaktu i przychodzę do nich. Role się nie zmieniły, bo ja nadal ich leczę, ale moja obecna sytuacja wymaga ode mnie nieco większego zachodu i pomysłowości, by dotrzeć do tych, którzy potrzebują mojej pomocy.

– No tak, jest Pan przecież emerytem. Nie musi Pan ani pracować w przychodni, ani tym bardziej odwiedzać chorych w domu...

– Na pracę w przychodni zdecydowałem się z dwóch powodów. Przede wszystkim nie chciałem stracić kontaktu z pacjentami i zawodem, ale była to również dla mnie szansa dodatkowego zarobku. Jeśli chodzi o odwiedzanie i pomaganie chorym w ich domach, to robię to – jak już powiedziałem – z przyjaźni i z sympatii. Do wielu z moich pacjentów dzwonię co jakiś czas, nawet wtedy gdy nie proszą o pomoc lekarską. Dzwonię jako znajomy. To jest też dobry sposób, by dowiedzieć się „co w trawie piszczy”. Dzwonię na przykład do jednej pani, a ona zaczyna mi opowiadać: „wie pan, panie doktorze, teraz częściej nie ma mnie w domu, bo odwiedzam jedną sąsiadkę, której strasznie puchną nogi, no to zakupy czasem przyniosę, albo herbatę podam”. Tym sposobem wiem, gdzie jeszcze jest ktoś chory. Próbuję wtedy dotrzeć do takiej osoby i jakoś pomóc. Przylgnęło już do mnie nawet określenie: „pan doktor z sąsiedztwa”.

– O, jakie to ładne!

– Mnie też bardzo się podoba. Przyznam, że dopiero na emeryturze w pełni doceniłem to, że chorzy wybierają mnie na swojego lekarza, że chcą, abym to właśnie ja ich leczył. Pamiętam, że kiedy byłem jeszcze młodym lekarzem dużą wagę przywiązywałem do tego, by tytułowano mnie: „panie doktorze”. Wstyd mi, gdy dzisiaj o tym pomyślę, ale tak było. Mogę chyba powiedzieć, że bardziej zależało mi wtedy na szybkim zrobieniu kariery i kolejnej specjalizacji niż na faktycznym pomaganiu innym. Na szczęście z czasem, gdy człowiek nabiera doświadczenia, gdy ma przed oczami wielu chorych, którym udało się ulżyć w bólu, gdy na każdym kroku doświadcza ludzkiej wdzięczności i sympatii, nagle przestaje mu zależeć na tytułach, zaszczytach i honorach. Docenia kontakt z drugim człowiekiem i zaufanie, o którym mówiliśmy. Ja już nikim więcej nie chcę być jak właśnie „panem doktorem z sąsiedztwa”. To jest dla mnie najlepsza nagroda za całą moją pracę, za wieloletni trud.

– A nie kusi Pana czasem, żeby pójść na zasłużony odpoczynek i pozwolić, by teraz Panem ktoś się trochę poopiekował?

– Ja czuję się tak zaopiekowany, jak chyba nikt na świecie! I to właśnie przez moich pacjentów. Cały czas ktoś o mnie dba. A to dostanę rosołek, a to kompocik albo zrobione na drutach wełniane skarpety na zimę. Bez przerwy chodzę obładowany jakimiś podarunkami. Bardzo cieszy się z tego moja żona, bo od czasu kiedy odwiedzam chorych w domach, ona prawie w ogóle nie gotuje. To jest naprawdę coś wspaniałego. Najbardziej wzruszające jest dla mnie to, że moi pacjenci dzielą się ze mną tym, co akurat mają. Czasem dostanę jedno jabłko, albo dwa jajka. I tylko słyszę: „pan doktor zje na zdrowie”. Jak więc mógłbym myśleć o odpoczynku?

– Ale nie zaprzeczy Pan chyba, że zmęczenie daje się Panu czasem we znaki.

– Nie zaprzeczę. Bywam zmęczony. Po pierwsze, praca lekarza jest wyczerpująca z uwagi na wielką odpowiedzialność, a po drugie, nie jestem już dziarskim trzydziestolatkiem, który może pracować długi czas bez odpoczynku. Wiek niesie ze sobą pewne ograniczenia. Dlatego raczej dbam o siebie, bym jak najdłużej mógł być czynnym lekarzem.

– Myślę, że z takim podejściem do życia i do samych chorych nigdy Pan się nie zestarzeje i nigdy naprawdę nie odpocznie od bycia lekarzem...

– Chyba ma pani rację. Kocham to, co robię i nie mógłbym żyć bez mojej pracy i bez moich pacjentów. To dla mnie znacznie więcej niż tylko praca. To całe moje życie!

– Dziękuję Panu za tę pouczającą lekcję o życiu. Niech się Panu darzy w kolejnych latach.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, Numer archiwalny, W cztery oczy, Miesięcznik, Cogiel Renata Katarzyna, Autorzy tekstów, 2016-nr-10

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 11.11.2024