Miłość jeździ starym tarpanem

28 marca minęła pierwsza rocznica jego śmierci. A oto rozmowa z ks. Janem Kaczkowskim – założycielem i dyrektorem hospicjum im. św. Ojca Pio w Pucku, przeprowadzona przez redakcję "Apostolstwa Chorych", zamieszczona w 1 numerze naszego miesięcznika z 2015 roku.

zdjęcie: Damian Kramski

2017-03-30

REDAKCJA: – Skąd wziął się pomysł założenia akurat hospicjum, a nie na przykład ochronki dla dzieci albo klubu sportowego dla młodzieży?

KS. JAN KACZKOWSKI: – Początki były bardzo prozaiczne. Zwłaszcza przez pierwsze dwa lata mojego kapłaństwa Kościół instytucjonalny jakoś mi nie ufał. Twierdzono, że do niezbyt wielu rzeczy się nadaję, a już z pewnością nie do pracy w szkole. Dlatego nie skierowano mnie do katechezy, ale zrobiono mnie – z czego dzisiaj jestem bardzo dumny – najzwyklejszym kapelanem w domu pomocy społecznej oraz w szpitalu powiatowym w Pucku. I ja w tę posługę bardzo się zaangażowałem. Praca w domu pomocy społecznej nauczyła mnie kontaktu z pacjentami chorującymi przewlekle. Jednak szczególnym wyzwaniem okazała się dla mnie posługa w szpitalu. To była praca, której towarzyszył wysoki poziom adrenaliny. Biegałem do wszystkich reanimacji, prowadziłem wszystkie trudne rozmowy, bo w szpitalu nie było psychologa na etacie. Chirurdzy mawiają, że w takim maleńkim szpitalu, gdzie nie ma zbyt wielu specjalistów, można sobie w ciągu kilku lat nieźle „nabić rękę” tzn. operować wszystko i dużo, nabierając przez to doświadczenia i chirurgicznej sprawności. Korzystając więc z tego żargonu, mogę powiedzieć, że również ja „nabiłem” sobie duszę i całe kapłaństwo moją pracą wśród chorych.

– To wymagająca i odpowiedzialna posługa.

– Tak, bo ma się do czynienia z sytuacjami ekstremalnymi. Dlatego uważam, że kapelanami w szpitalach powinni być księża najlepsi i najbardziej wyselekcjonowani, a nie tacy, o których sądzi się, że do niczego lepszego nie mogą się już przydać. Szpital jest specyficznym miejscem, gdzie kapelan ma dostęp do całego społeczeństwa, także do tych ludzi, którzy nigdy nie przyjdą do kościoła. Oni będąc w szpitalu, znajdują się w sytuacji kryzysu i to jest często dobra okazja, aby dotrzeć do nich z Ewangelią. I właśnie od sposobu zachowania kapelana, od jego wyczucia i interpersonalnej inteligencji będzie zależało, czy ów sukces duszpasterski, któremu na imię „zbawienie dusz”, zostanie osiągnięty, czy nie. Dlatego kpiną z tej posługi są sytuacje, kiedy ksiądz nie wstaje na nocne wezwanie do umierającego, albo przelatuje przez szpitalny oddział niezauważony. Jeżeli kapelan jest zatrudniony w szpitalu na pełnym etacie, to z samej tylko sprawiedliwości ma obowiązek być tam osiem godzin. Proszę mi wierzyć, że w takim czasie można na oddziale zrobić naprawdę wszystko. Oczywiście pośpiech nie zawsze wynika ze złej woli kapelanów, ale jest spowodowany tym, że nie są oni zwolnieni z innych obowiązków parafialnych. Generalnie uważam jednak, że kapelan powinien mieć komfort bycia do wyłącznej dyspozycji chorych.

– Wróćmy do pomysłu założenia hospicjum.

– W szpitalu, w którym pracowałem, likwidowano właśnie piętro oddziału wewnętrznego, spełniającego także rolę oddziału paliatywnego. Było oczywistym, że po zlikwidowaniu tego oddziału chorzy nie znikną, ale nadal będą potrzebować leczenia i opieki. Także odwiedzając chorych w parafii, w pierwsze soboty miesiąca, widziałem, że wielu z nich cierpi na nowotwory. Pomyślałem wówczas, że trzeba tym ludziom przyjść z konkretną pomocą. Ponieważ miałem dobre – myślę, że osiągnięte rzetelną pracą – relacje w tym szpitalu, udało mi się na początek namówić kilka pielęgniarek i jedną panią doktor do współpracy przy tworzeniu hospicjum domowego. To było dziesięć lat temu. Zaczynaliśmy od przysłowiowej szafy na plebanii, małego pokoiku i od całkowitego wolontariatu. Dzisiaj istnieje oprócz hospicjum domowego także hospicjum stacjonarne, które mam nadzieję jeszcze przed swoją śmiercią rozbudować, a także poradnia paliatywna. Obecnie obejmujemy opieką i jesteśmy odpowiedzialni za ponad stu pacjentów.

– Nie przestając służyć w szpitalu i w hospicjum, po jakimś czasie trafił Ksiądz jednak do szkoły…

– Tak. Marudziłem przełożonym tak bardzo, że w końcu posłali mnie, bym uczył w szkole. To była typowo męska szkoła – techniko-zawodówka. Same chłopy, prawdziwi twardziele. Uczyło mi się tam świetnie. Do dzisiaj mam stamtąd przyjaciół. I wracając w tym miejscu do pani pytania o to, dlaczego założyłem hospicjum, a nie klub sportowy dla młodzieży, odpowiadam, że gdybym był bokserem, to pewnie taki klub bym dla tych chłopaków stworzył. Ale ponieważ byłem kapelanem, do tego całkowicie asportowym i atechnicznym, to wykorzystałem fakt istnienia hospicjum i postanowiłem sobie, że będę angażować do wolontariatu największych szkolnych zbójów.

– I co, dawali się zwerbować?

– Bywało różnie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wizualnie tracę na „dzień dobry”. Zawsze byłem księdzem w dużych okularach, z wadą wymowy, lekko utykającym na lewą nogę i… umazanym kredą od góry do dołu. A dla ucznia naprawdę nie ma nic śmieszniejszego niż umazany kredą ślepawy ksiądz. Czasem więc zdarzało się, że podczas zajęć uczniowie mi przeszkadzali i – mówiąc żargonem nauczycielskim – mój tok dydaktyczny się rwał. Nieraz musiałem błyskotliwie reagować inteligencją, by nie zerwał się całkowicie. Z czasem było coraz lepiej i byłem z nimi w wielkiej komitywie. Z dużymi sukcesami udawało mi się też zachęcać ich do pomocy na rzecz chorych. Robiłem to w jednym celu – aby zobaczyli, że w życiu jest coś więcej niż tylko bezsensowne stanie w kapturze pod blokiem i palenie skrętów z marihuany. I co ciekawe, ci twardzi faceci z czasem naprawdę zaczęli mi bardzo pomagać. Jeździłem wtedy pożyczonym od proboszcza starym tarpanem bez wspomagania i kiedy trzeba było na przykład załadować na tego tarpana łóżko i zawieść do kogoś chorego, to na chłopaków zawsze mogłem liczyć. Oni pomagali mi w rzeczach technicznych, których sam w życiu bym nie zrobił: skręcali te łóżka, a potem kładli się pod nimi i montowali silniki. Jeździliśmy tak po najdalszych wioskach. Dzięki temu zobaczyli, że prawdziwe życie to nie gra komputerowa. Widzieli, że jakiś czas jeździliśmy do kogoś chorego, a potem nagle przestaliśmy jeździć. Mówiłem wtedy: „Wiecie, ta pani Jadwiga, która ostatnio była wam tak wdzięczna za łóżko, która się tak uśmiechała i częstowała was czekoladkami, nie żyje”. To był nieraz dla nich wielki wstrząs i uświadamiali sobie, że do tej pory funkcjonowali w nierealnej rzeczywistości, uciekając od tego, co ważne tu i teraz. To hospicjum ma więc także wymiar edukacyjno-resocjalizujący.

– Jest ono Księdza życiowym dziełem?

– Nie lubię tego nazywać dziełem.

– W takim razie jak?

– To jest po prostu hospicjum. Proszę zauważyć, że kiedy w Kościele ktoś nazwie coś „dziełem” to często od razu słychać jęk, że brakuje na to pieniędzy. Nie jest to oczywiście normą, ale się zdarza. Pewnie nieraz słyszała pani kazanie księdza, który prowadzi właśnie jakieś rzeczone tutaj „dzieło”. Schemat takiego kazania jest dramatycznie smutny: na początku jest łzawy przykład, potem apel do sumień, a na końcu apel do portfeli. Hospicjum, które stworzyliśmy, jest oczywiście dziełem miłosierdzia. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale jest także – i trzeba to jasno powiedzieć – firmą, w której na obecną chwilę zatrudniamy ponad sześćdziesiąt osób. I ta firma, aby mogła dobrze prosperować, potrzebuje menadżera, czyli np. przez przypadek mnie. I naturalnie jest mi strasznie głupio być księdzem biznesmenem, ale to warunek konieczny, by mogło to wszystko funkcjonować, jak należy. Zresztą nie robię tego dla swoich korzyści, ale dla dobra chorych.

– Często można usłyszeć opinię, że hospicjum jest miejscem, do którego ludzie przychodzą po to, by umrzeć.

– Oczywiście w sposób kategoryczny nie zgadzam się z tego typu diagnozą.

– Ja też nie.

– Gdyby zapytała mnie pani z czym kojarzy mi się typowa umieralnia, to odpowiedziałbym, że ze smrodem, pacjentami wyjącymi z bólu oraz z jękami konania. Jeśli takie rzeczy dzieją się w którymś z hospicjów, to znaczy, że to nie jest hospicjum. Nie znam wszystkich placówek hospicyjnych w Polsce, ale dla przykładu mogę powiedzieć, że takie rzeczy na pewno nie mają miejsca w hospicjach w Pucku i w Katowicach.

– Skoro nie umieralnia, to co?

– Hospicjum jest miejscem, w którym dbamy o możliwie najlepszą jakość życia chorych. Istnieje znaczna grupa pacjentów, która przychodzi do hospicjum i jest z niego wypisywana. Nie oznacza to, że zdrowieją oni całkowicie z choroby podstawowej, ale że ich stan na tyle się poprawił, że mogą wrócić pod opiekę hospicjum domowego albo poradni paliatywnej. Istnieje też możliwość, że zostaną ponownie skierowani do leczenia przyczynowego. Takie przypadki – chociaż rzadko – jednak się zdarzają. Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że hospicjum jest ośrodkiem przygotowania olimpijczyków. Tak nie jest. Znaczna część pacjentów trafiających do hospicjum, umiera w nim. Ale zwykłą niesprawiedliwością jest nazywanie umieralnią miejsca, w którym chorzy są zabezpieczeni pod każdym względem: medycznym, psychologicznym i duchowym. Kontrolujemy i leczymy ból. Eliminujemy uporczywą duszność, uporczywe wymioty i świąd. Potrafimy złagodzić lub całkowicie wyeliminować wszystkie ekstremalne objawy, które towarzyszą zaawansowanej chorobie nowotworowej. Owszem, wielu pacjentów w hospicjum umiera, ale są także tacy chorzy, którym udaje się żyć w dobrym standardzie, z okresową poprawą stanu zdrowia. Jako zespół, na każdego pacjenta staramy się patrzeć indywidualnie, uwzględniając jego sytuację życiową, rodzinną czy mentalną. W tej robocie najbardziej liczą się: wiedza, dyskusja w zespole i sumienie. Sumienie lekarza, pielęgniarki, psychologa i kapłana. Odwołanie się do sumienia pozwala nam ustalić i wybrać najlepszy sposób postępowania z konkretnym chorym. Chcę w tym miejscu powiedzieć, że mam ogromne szczęście do zespołu, z którym pracuję.

 – A więc hospicjum jest miejscem pełnym życia?

– Powiedziałbym, że jest raczej miejscem pełnym prawdy o życiu. W hospicjum, jak w soczewce skupia się cała prawda o człowieku – pokazują się zarówno jego świętość jak i podłość. Tutaj ludzie nie tylko odchodzą, ale także załatwiają sprawy dotąd niezałatwione: jedni spotykają się z tymi, z którymi przed laty zerwali kontakty, aby się pojednać, inni walczą o majątki albo oskarżają się o najgorsze świństwa. W hospicjum zdarzają się różne sytuacje – dokładnie tak, jak w życiu. Dlatego jestem przeciwny niektórym hospicyjnym kampaniom, które próbują przekonać nas, że hospicjum to takie pluszowe miejsce, gdzie wspaniale się umiera. I oto w propagandowym spocie widzimy uśmiechniętą staruszkę, która w anturażu kwiatów patrzy w kamerę i mówi: „Jak słodko tutaj umierać”. To nie jest prawda o hospicjum i to nie jest prawda o umieraniu. Bo umieranie nie zawsze bywa słodkie i pluszowe. Mówiąc o śmierci, w pewnym sensie ją oswajamy, ale nie możemy kłamać na jej temat. Po prostu stójmy na gruncie prawdy. Śmierć jest wydarzeniem jednorazowym, obarczonym dużym poziomem stresu. Nie na darmo Szymborska powiedziała w jednym z wierszy: „Rodzimy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny”. Oczywiście są pacjenci, którzy deklarują, że nie boją się śmierci, ale naszym zadaniem jest wszystkim bez wyjątku pomóc przecisnąć się przez jej tajemniczą szczelinę.

– No właśnie. W jednym z wywiadów powiedział Ksiądz, że śmierć jest podobna do narodzin. Kiedy się rodzimy, przechodzimy przez kanał rodny matki i wkraczamy w obcy, wrogi świat. Podobnie śmierć – jest przeciskaniem się przez granicę światów i trzeba się do tego ważnego wydarzenia przygotować, bo śmierć nie jest ostatnią daną nam rzeczą, bo będzie jakieś „potem”. Tylko czy do śmierci w ogóle można się przygotować?

– To pytanie w stylu: „Panie premierze, jak żyć?”. Nie ma na nie jednej, ogólnej odpowiedzi. Pracując w hospicjum dziesięć lat, nie jestem w stanie odpowiedzieć, czy da się przygotować do śmierci, czy nie, bo każdy to przeżywa po swojemu. I im dłużej pracuję z chorymi, tym bardziej uczę się także pokory w wydawaniu sądów, że posiadamy jakiś cudowny sposób przygotowania pacjentów na śmierć. Oczywiście istnieją pewne formy rozmowy i towarzyszenia, które mogą w tym pomóc i które ja stosuję na co dzień.

– Jakie to formy?

– Jednym ze sposobów towarzyszenia chorym jest przerabianie ich lęków na strachy. Lęk jest pojęciem ogólnym, podczas gdy strachy są bardzo konkretne. Gdyby była pani moją pacjentką i wykrzyczała mi w twarz: „Boję się śmierci!”, to ja nie mógłbym pani z tym zostawić. Musiałbym usiąść obok i zadać pytanie: „A czego dokładnie pani się w tej śmierci boi?”. Ktoś powie, że takie zachowanie jest nieludzkie i haniebne. Że zamiast uporczywie drążyć temat, powinienem raczej w tym momencie objąć panią ramieniem i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Wszyscy nosimy w sobie taką tendencję do zaprzeczania faktowi śmierci: „Spokojnie, na pewno nie umrzesz”. Tymczasem fakt śmierci każdego z nas jest niezaprzeczalny i nieodwołalny. Wszyscy – wierzący czy niewierzący – musimy wkalkulować śmierć w jednorazowy projekt, jakim jest życie.

– A więc prawda za wszelką cenę?

– To, w jaki sposób zakomunikujemy choremu prawdę o jego stanie zdrowia i odchodzeniu, zależy od jego konkretnej sytuacji. Są różni chorzy. Jest u nas w hospicjum pewien pan, który całe życie pracował jako grabarz. Choruje na raka trzustki. Jest świadomy swojego stanu i dobrze wie, jak ta choroba się skończy, a mimo to nie boi się śmierci. Mówi: „Od dawna jestem ze śmiercią za pan brat. Jest spowiedź, Komunia, którą codziennie przyjmuję i namaszczenie chorych. Jestem spokojny”. A inny pacjent, dosłownie w sali obok, tak bardzo wypiera fakt śmierci, że chociaż jest już na „ostatniej prostej”, uparcie twierdzi, że będzie żył jeszcze co najmniej dziesięć lat. Na szczęście udało mi się ostatnio szczerze z nim porozmawiać i wyjaśniliśmy sobie co nieco. Moim zadaniem jest dbanie o komfort pacjentów oraz o ich zbawienie. Ale muszę odpowiednio dostosować sposób komunikacji do sytuacji konkretnego chorego. Nie każdemu mogę zaprezentować prawdę „z pieca na łeb”, bo to go zdruzgocze i zerwie wątłą nić zaufania między nami. Niektórym pacjentom prawdę o ich sytuacji trzeba sączyć powoli, aby sami zaczęli odczytywać sygnały, jakie wysyła im organizm. Każdy chory ma swoją drogę i swój czas, także czas na prawdę. My nie możemy niczego wyprzedzać.

– A jak towarzyszyć choremu, który już bezsprzecznie odchodzi i przeżywa swoją agonię?

– Bycie przy człowieku w czasie jego umierania jest tak samo ważne, jak obecność przy każdym istotnym życiowym wydarzeniu. Ważna jest obecność najbliższych oraz kapłana. Wszystkie osoby czuwające przy umierających zachęcałbym do praktykowania tradycyjnych pobożnych zwyczajów. Przy ludziach konających należy się modlić półgłosem, siedząc lub klęcząc przy nich. Nieocenione jest odmawianie Koronki do Miłosierdzia Bożego albo Litanii do św. Józefa, patrona dobrej śmierci. Rolą kapłana jest ponadto udzielenie choremu namaszczenia i absolucji w godzinę śmierci: „Władzą otrzymaną od Stolicy Apostolskiej udzielam ci odpustu zupełnego i przebaczenia twoich grzechów w godzinę śmierci”. Wiemy z czym wiąże się odpust zupełny. Czasem gdy po słowach: „w godzinę śmierci” widzę strach na twarzy chorego, mówię: „Proszę się nie martwić, teraz to już jest taka ochrona, że nie ma innej możliwości, jak tylko prosto z kopytami do Nieba. Gwarantuję!”. I lubię ten pojawiający się wówczas na twarzy umierających uśmiech. To jest uśmiech spokoju.

– W czasie swojej posługi odprowadził Ksiądz do Wieczności wielu chorych. Czy wśród spotkań z umierającymi, było jakieś szczególne?

– Są tacy pacjenci, których się pamięta. Ostatnio policzyłem, że byłem przy około trzech tysiącach zgonów. Oczywiście w tej ogromnej masie czasem twarze się zlewają. Ale szczególnie pamiętam tych, z którymi byłem w jakiś sposób związany: moich znajomych albo bliskich moich uczniów. Chyba bardziej pamiętam umieranie osób, które były pod opieką hospicjum domowego, bo to się zawsze odbywało w ich rodzinnych domach i jakoś łatwiej mi to umiejscowić. Pamiętam odchodzenie ludzi, którzy deklarowali się jako niewierzący, a jednak przed śmiercią zdążyli do Pana Boga powrócić. Pamiętam odchodzenie ludzi głęboko wierzących, którzy żegnali się ze światem z zaufaniem w wielką miłość Boga. Pamiętam także odchodzenie ludzi młodych. Ci młodzi chyba najbardziej wryli się w moją pamięć. Nasz najmłodszy pacjent miał 13 lat. I z historią jego odchodzenia wiążą się moje ogromne wyrzuty sumienia. Musiałem wtedy wyjechać, a wiem, że powinienem był wówczas wszystko zostawić i zostać przy tym chłopcu i jego mamie. Nie zrobiłem tego i on odszedł bez mojej obecności. Niestety nie jestem w stanie cofnąć czasu i odwrócić tej sytuacji.

– Przyszedł w Księdza życiu taki moment, w którym z menadżera i dyrektora stał się Ksiądz także pacjentem.

– Tak. Ponad dwa lata temu zdiagnozowano u mnie glejaka czwartego stopnia, czyli jeden z najbardziej złośliwych nowotworów mózgu. Ale w kontekście mojego zaangażowania w posługę w hospicjum, ta diagnoza absolutnie niczego nie zmieniła. Cały czas próbuję być kapelanem i szefem, nie wychodząc z roli. Proszę pamiętać, że nawet śmiertelna choroba nie zwalnia nas z powinności i obowiązków oraz do niczego nas nie uprawnia. Nawet śmiertelnie chorzy – nadal jesteśmy matkami, ojcami, księżmi. Choroba nie zwalnia nas ani z uprzejmości, ani z kultury i w ogóle z niczego nas nie zwalnia poza oczywiście rzeczami niemożliwymi do wykonania w tym stanie. Bo przecież nikt nie wymaga od ciężko chorego człowieka, żeby pracował na budowie. Ale nigdy nie możemy wyjść ze swoich życiowych ról – wszystko jedno jakie one są: czy jesteśmy gospodynią domową, czy księdzem biskupem. Moim wyborem – może takim trochę romantycznym – jest bycie do końca „dla”. I choroba tego mojego pierwotnego wyboru nie zmieniła.

– Apostolstwo Chorych jest duchową wspólnotą osób, które odkrywając sens i wartość cierpienia, pragną łączyć je z męką Jezusa i ofiarować w intencjach Kościoła. Czy również Księdzu taka duchowość jest bliska?

– Rozumiem, że ludzie wierzący często pragną ofiarować Bogu swoje cierpienia w jakiejś ważnej intencji. Mają do tego pełne prawo. Jeśli robią to świadomie i z miłości, to ma to oczywiście wielką wartość i ja się pod tym podpisuję. Przestrzegałbym jednak przed ubóstwianiem cierpienia jako zjawiska. Przypuśćmy, że przyszedłby do mnie pacjent i powiedział, że nie będzie przyjmował leków przeciwbólowych, bo chce swoje cierpienie ofiarować Panu Jezusowi. Oświadczam, że byłbym pierwszym, który by mu tego zabronił. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Uważam, że wszystkie nasze niedomagania, nasza cichość w cierpieniu i nieużalanie się nad sobą mogą być zbawienne dla innych, zwłaszcza grzeszników zagrożonych potępieniem, a także mogą poszerzać nasze serca, by świadczyć miłość braciom. Ale nie zgadzam się z myśleniem w stylu: „Kogo Pan Bóg miłuje, temu krzyżyki zsyła”. W myśl tej zasady niektórzy chorzy uważają, że nie powinni się leczyć, bo ich cierpienie jest wolą Bożą. To bzdura. Pan Bóg żadną miarą nie chce naszego cierpienia. On chce tylko naszego dobra. On nie siedzi na chmurze i nie mówi: „Kowalski, wasza gęba mi się nie podoba. Będziecie mieli nowotwór, albo przerzut”. Bóg tak nie działa, On jest Miłością. Dał nam rozum i medycynę, abyśmy z nich korzystali. Choroba jest po prostu biologicznym przypadkiem i należy eliminować ból, który często jej towarzyszy, informując nas, że nasz organizm nie działa, jak należy. Trochę inną kwestią są cierpienia psychiczne czy duchowe, z którymi nieraz trudniej sobie poradzić. Dlatego kluczowym zagadnieniem jest tutaj pytanie o to, co my zrobimy z cierpieniem, które nas dotyka. Czy pozwolimy, by ono nas wbiło w ziemię i popchnęło na skraj rozpaczy, czy może spróbujemy zrobić z nim coś pozytywnego. Zdarza się przecież często, że dokucza nam jakieś cierpienie, którego nie można wyeliminować. I tutaj mamy pole do popisu, aby tym cierpieniem nie epatować i z człowieka cierpiącego nie stać się zwykłym cierpiętnikiem. Bo cierpiąc, można starzeć się albo na starszą uśmiechniętą panią, albo na starą, zgryźliwą ciotkę. Siostra zakonna może starzeć się na pełną ciepła duchową matkę i babcię albo na nieznośną starą pannę. A my księża możemy starzeć się albo na czułych ojców i dziadków duchowych, do których ludzie lgną albo na starych, uciążliwych kawalerów. To jest chyba sens tego zagadnienia.

– Ma Ksiądz po tamtej stronie życia wielu przyjaciół i znajomych…

– Tak podejrzewam i na to liczę. Mam nadzieję, że na spotkanie w progach Domu Ojca wyjdzie po mnie nie tylko litościwa Matka, ale także ci wszyscy, których doprowadziłem w dobrym standardzie do klamki. Liczę także, że wyjdą po mnie moi przodkowie: pradziadek z powstania styczniowego i babcia. Żyję nadzieją, że będzie to spotkanie pełne zdziwienia i zachwytu.

– Ma Ksiądz jakieś marzenie?

– Tak.

– Zdradzi Ksiądz jakie?

– Oczywiście, to żadna tajemnica. Moje podstawowe marzenie to zbawić się. Pragnąłbym także móc do końca życia sprawować Eucharystię. Chciałbym także – jeśli Pan Bóg będzie tak łaskawy – do końca zachować logiczność umysłu. Ciało mogę oddać, oby tylko głowa działała. Chciałbym, aby w ostatnich chwilach życia uszanowano moją wolę odstąpienia od uporczywej terapii. Chciałbym także w dobrym standardzie przeżyć rok 2015 – jest na to szansa, ale trzeba być ostrożnym. I wreszcie, pragnąłbym przed śmiercią rozbudować hospicjum i zostawić je w dobrej kondycji finansowej.

– Sporo tych marzeń.

– No sporo, sporo. Wciąż jest co robić.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, 2015-nr-01, Numer archiwalny, W cztery oczy, Miesięcznik, Cogiel Renata Katarzyna, Autorzy tekstów, Najnowsze

nd pn wt śr cz pt sb

25

26

27

28

29

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

Dzisiaj: 29.03.2024