Na terytorium wroga

O mechanizmach powstawania choroby alkoholowej oraz o potrzebie mówienia ludziom dobrych rzeczy w rozmowie z ks. Piotrem Brząkalikiem.

Ksiądz Piotr Brząkalik jest pomysłodawcą kampanii społecznej "Prowadzę, jestem trzeźwy". Przez wiele lat posługiwał także jako duszpasterz trzeźwości.

zdjęcie: gosc.pl

2013-07-30

REDAKCJA: – Cieszę się z naszego spotkania twarzą w twarz. Dotąd znałam Księdza jedynie z radiowych felietonów i lirycznego głosu płynącego z głośników. To ciekawe doświadczenie, kiedy w końcu można kogoś zobaczyć i poczuć ciepło jego dłoni.
KS. PIOTR BRZĄKALIK: – Dziękuję za miłe słowa. Ja również się cieszę – także dlatego i za to też dziękuję – że „Apostolstwo Chorych” podejmuje temat choroby alkoholowej. Przywykliśmy do tego, że kiedy mowa jest o jakiejkolwiek chorobie, to zazwyczaj mamy na myśli konkretną dolegliwość ciała, chorobę somatyczną: chory żołądek, nerki, serce. Kiedy jednak dotykamy rzeczywistości uzależnienia, wówczas owa „chorobowość” z zaskakującą łatwością nam umyka.

– Bo pokutuje pogląd, że alkoholik to łobuz, a nie pacjent.
– Właśnie tak. Określenie „alkoholik” ma konotacje zdecydowanie negatywne, kojarzy się z inwektywą. Proszę zauważyć, że nie ma problemu, kiedy powie się o kimś, że jest cukrzykiem. Ale kiedy powiemy o kimś – alkoholik – to jest to równoznaczne z poniżeniem i obelgą. A mechanizm powstawania tych chorób jest dokładnie taki sam. Wszyscy od dzieciństwa lubimy słodycze i cukier, ale tylko niektórzy zostają cukrzykami. I naprawdę nie wiemy kto, kiedy i dlaczego zachoruje. Z alkoholem jest podobnie. Niemal wszyscy – i to dość wcześnie – mamy z nim kontakt, jednak tylko niektórzy będą mieli z tego tytułu niezłe kłopoty w życiu a nawet uzależnią się od niego.

– Kim zatem są ci „niektórzy”?
– Choroba alkoholowa nie ma związku ani z płcią, ani z wykształceniem, ani z powołaniem, ani z zajmowaną pozycją społeczną. Jest absolutnie demokratyczną chorobą, jak zwykło się o niej mówić. Niemniej może ona jakoś szczególniej dotyczyć osób o określonych cechach osobowościowych – delikatnych, wrażliwych, z otwartym sercem, dyspozycyjnych, żyjących w dużym tempie i tych, które nie potrafią zadbać o swój wypoczynek. Mówi się często, że alkohol „siedzi w głowie”. Chodzi o to, że to psychika odpowiada za podejmowanie decyzji i kontrolowanie działania. A miarą uzależnienia jest właśnie utrata kontroli nad alkoholem, bo przekraczając pewną granicę, człowiek staje się wobec niego bezwolny. Słowem: uzależnia się. I żeby było tragiczniej – nikt nie rozpoczyna swojej przygody z alkoholem po to, by się od niego uzależnić. Nikt też nie planuje i nie chce żeby to się akurat tak skończyło. Nawet jeśli ktoś ma złe doświadczenia z alkoholem w rodzinie czy sąsiedztwie, to jest przekonany, że kto jak kto, ale on sobie na pewno poradzi i w razie czego, będzie wiedział, co z tym fantem zrobić.

– Ale życie pokazuje, że jest dokładnie na odwrót.
– Tak. Bo im człowiek głębiej wchodzi w mechanizm uzależnienia od alkoholu, tym większy buduje wokół siebie mur iluzji i zaprzeczeń, który utwierdza go w przekonaniu, że nic złego się nie dzieje i że alkohol nie jest mu niezbędny do życia. Poza tym ten, którego to dotyczy, dostrzega problem jako ostatni i próbuje znaleźć uzasadnienie dla swojego picia poza sobą.

– Szuka winnych?
– Szuka odpowiedzialnych. Człowiek uzależniony jest przekonany, że za jego picie odpowiadają czynniki zewnętrzne: fatalna atmosfera w domu lub w pracy, zły ustrój polityczny, niedobra żona, beznadziejna teściowa, mało wyrozumiały proboszcz czy biskup. To jest oczywiście nieprawda. Prawdą natomiast jest fakt, że to najbliższe otoczenie chorego współodpowiada za to, jak on sobie poradzi ze swoim uzależnieniem. Ogromną rolę odgrywa tutaj odpowiednio wcześnie przekazany komunikat, który zwróci uwagę uzależnionemu, że jego używanie alkoholu zmierza w złym kierunku i wyrządza krzywdę jemu i innym. Jednocześnie chodzi o to, żeby umiejętnie okazać choremu swoje wsparcie i nie utwierdzać go w przekonaniu, że to jest tylko jego problem. Człowiek uzależniony powinien usłyszeć: „Widzę, że sobie nie radzisz. Ponieważ zależy mi na tobie – pomogę ci”.

– Nie wszyscy jednak mają tyle szczęścia, by spotkać kogoś życzliwego, kto w porę powie im prawdę.
– I tak i nie. Żeby zauważyć niepokojące symptomy odpowiednio wcześnie, to przede wszystkim trzeba chcieć. Sprawę komplikuje dodatkowo fakt, że w przypadku nadużywania alkoholu zawsze istnieje pokusa ukrywania. To dotyczy wszystkich bez wyjątku. Każdy chory próbuje ukryć, że alkohol nad nim zapanował i że stracił zdolność używania go w normalny, kontrolowany sposób. To jest oczywiście ułuda, bo na dłuższą metę nie da się tego ukryć, a próby zamiatania problemu pod dywan tylko pogarszają sytuację. W konsekwencji prowadzi to do życia w iluzji – jedynie oddala problem, ale go nie rozwiązuje.

– To raczej nic nowego, że nie lubimy odkrywać przed światem naszych najbardziej bolesnych doświadczeń i problemów. Wolimy raczej zdjęcia pozowane z pełnym retuszem...
– Zgadza się. A proszę pamiętać, że sprawa dodatkowo staje się trudna i kłopotliwa wówczas, kiedy choroba alkoholowa dotyka osób, które niejako z urzędu powołane są do tego, by pomagać innym. Mam tutaj na myśli cztery grupy: księży, nauczycieli, lekarzy i prawników. To przecież do nich idzie się po konkretną pomoc. To oni mają doradzać innym, jak żyć: jak dostać się do Nieba, jak być zdrowym, jak zdać maturę i jak nie zostać aresztowanym. Mają rozwiązywać cudze problemy, tymczasem nie potrafią poradzić sobie z własnymi. Stanięcie w prawdzie to dla nich piekielnie trudny moment choć oczywiście konieczny, by coś mogło zacząć się zmieniać.

– Kiedy słucham tego, co Ksiądz mówi, przed moimi oczami pojawia się pewien obraz. Widzę zalęknionego człowieka, który porusza się po terytorium wroga – nie zna terenu, wciąż musi uważać, by nie wpaść w pułapkę. Wróg w każdej chwili może wyjść z zaczajenia i na powrót wziąć w niewolę. Odnoszę wrażenie, że uzależniony człowiek to właśnie ktoś taki. Ktoś, komu trudno poczuć się pewnie…
– To ciekawy obraz. Mówi się, że w przypadku alkoholika im jest lepiej, tym jest niebezpieczniej. To znaczy, że im dłużej żyje on w trzeźwości, tym bardziej powinien być mniej pewny i bardziej czujny. Alkoholik, który żyje w trzeźwości dość łatwo może wejść w przekonanie, że on już wszystko sobie w życiu poukładał i że nic złego w tej dziedzinie nie może go spotkać. Tymczasem jego codzienność jest jak chodzenie po zamarzniętym jeziorze. Może bezpiecznie przejść 3/4 dystansu, a w końcówce, przy samym już brzegu – z powodu cienkiego lodu – wpaść do wody.

– Wówczas trzeba wszystko zbudować od nowa?
– Życie człowieka w pewnym sensie jest ciągłym traceniem i budowaniem. Czasem trzeba odbudować tylko mały fragment, a czasem całe zgliszcza. To wymaga cierpliwości, odwagi i konsekwencji. Pojęcie utraty jest mocno związane z chorobą alkoholową. Ale utrata czegoś, co jest ważne i wartościowe, może być też skutecznym otrzeźwieniem i sygnałem, że trzeba się za siebie wziąć. W tym przypadku utrata dotyczy nie tylko rzeczy materialnych. Na skutek nadużywania alkoholu można stracić nie tylko prawo jazdy. O wiele bardziej dotkliwa jest utrata dobrego imienia, zaufania najbliższych, szacunku do samego siebie. Myślę jednak, że nie na utracie należy się koncentrować. Dużo ważniejsze jest to, aby mieć świadomość, że ze wszystkim można sobie poradzić, że z każdej sytuacji jest wyjście. Choroba alkoholowa to jeszcze nie jest koniec świata. Można z nią żyć, podobnie jak z rzeczoną już cukrzycą, tylko trzeba stosować dietę. I dietę należy rozumieć tutaj znacznie szerzej niż tylko jako samo niespożywanie alkoholu.

– Żeby to się mogło udać, człowiek chory musi spotkać osoby, które w najtrudniejszym momencie nie pokażą mu swoich pleców, ale wyciągną do niego dłoń.
– Istnieją różne formy pomocy i leczenia. Są grupy samopomocowe (AA), stowarzyszenia trzeźwościowe, punkty leczenia ambulatoryjnego, a także ośrodki leczenia zamkniętego, gdzie przez 6-8 tygodni przebywa się na oddziale odwykowym. Myślę jednak, że najważniejszą rolę w świadczeniu skutecznej pomocy osobom uzależnionym pełnią ci, którzy podobne doświadczenia mają już za sobą i dają świadectwo, że można sobie z tym poradzić. Przez wiele lat, będąc duszpasterzem trzeźwości, zachęcałem, aby na początek znaleźć w swoim środowisku kogoś, kto pomyślnie przeszedł terapię odwykową i żyje w trzeźwości. Zachęcałem uzależnionych, by kogoś takiego odnaleźli i poszli jego drogą. Spróbuję pokazać to na przykładzie. Kiedy chodziliśmy do szkoły i nie mieliśmy odrobionego zadania domowego, to zwykle odpisywaliśmy od kogoś, kto je już odrobił albo był po prostu lepszy. Nie żebym namawiał do ściągania w szkole, ale tutaj trzeba zastosować właśnie taki mechanizm – ściągnąć metodę od kogoś, kto ją już przerobił. Nie ma sensu wyważać otwartych drzwi. Trzeba pójść sprawdzonym śladem tych, którzy sobie poradzili. Zresztą ta zasada dotyczy wielu innych sfer życia, nie tylko uzależnienia. Tutaj ściąganie jest absolutnie dozwolone.

– A najbliżsi chorego?
– Rola najbliższych jest tu pierwszoplanowa i nie do przecenienia – jak w każdej innej chorobie. Jednak leczenie alkoholizmu zasadniczo różni się od leczenia innych chorób. Kiedy człowiek idzie do szpitala i wycinają mu wyrostek robaczkowy, to może powiedzieć, że sprawa jest w zasadzie załatwiona. Natomiast po leczeniu odwykowym wszystko dopiero się rozpoczyna. Prawdziwe życie i prawdziwe zmaganie się.

– To trudne zadanie: trwać przy kimś, kto być może w swojej chorobie, uzależnieniu wyrządził mi wiele krzywdy, zranił mnie.
– Najtrudniejszym zadaniem jest oddzielenie czynu od sprawcy. To wielka sztuka powiedzieć komuś, że on sam jest dobry podczas gdy dopuszcza się złych czynów. Ale tak to właśnie powinno wyglądać. Najpiękniejszy przykład, jak należy postępować w takiej sytuacji, dał nam Jezus, który spojrzawszy na grzeszną kobietę z miłością, nie potępił jej samej, ale czyn, którego się dopuściła.

– Zaczynamy poruszać się po gruncie odpowiedzialności moralnej…
– To oczywiste, że na etapie choroby alkoholowej psują się relacje z Panem Bogiem. Ale prawdą jest również fakt, że im bardziej człowiek trzeźwieje, tym bardziej do Niego wraca. Natomiast byłoby daleko idącym uproszczeniem, gdybyśmy w uzależnieniu zechcieli zatrzymać się jedynie na Panu Bogu. Można by sobie powiedzieć: moje nadużywanie alkoholu jest grzechem – pójdę więc do spowiedzi, postanowię poprawę, dostanę rozgrzeszenie i problem z głowy. Jak upadnę – przyjdę znowu. Tymczasem najpierw musi zostać uporządkowany fundament i rdzeń problemu. Inaczej w takiej matni człowiek będzie funkcjonował przez wiele lat.

– Domyślam się, że owa matnia w tym przypadku niejedno ma imię.
– Dla jednego będzie to matnia zmarnowanych szans i zawiedzionych nadziei, dla innego matnia wstydu. Dla pijącego alkoholika wbrew pozorom najgorsze nie jest to, że pije ale to, że trzeźwieje. Dzieje się tak właśnie dlatego, ponieważ każdy alkoholik ma mocno rozbudzone poczucie wstydu. To bardzo trudny moment, kiedy się wytrzeźwieje i trzeba – przepraszam za wyrażenie – zobaczyć w lustrze swoją gębę. Trzeba zmierzyć się z tym, co się zawaliło, zaniedbało, kogo zraniło i zawiodło. Z tego wstydu pije się dalej. To jest zamknięte koło – wstydzę się, że piję i piję, bo się wstydzę.

– To tak jak w „Małym Księciu”…
– Tutaj widać ogromną dotkliwość wstydu, wręcz paraliżującą. Bo ten wstyd nie funkcjonuje już tylko na poziomie teorii, ale to jest wstyd realny, który trzeba wziąć na siebie, który trzeba przeżyć i z którym trzeba się skonfrontować. To wymaga wielkiej siły.

– Usłyszałam kiedyś takie stwierdzenie, że doświadczenie to nie jest to, co nas spotyka, ale bardziej to, co zrobimy z tym, co nas spotyka. Czy faktycznie możemy powiedzieć o kimś, że jest doświadczony dopiero wówczas, gdy zmierzy się z tym, co go spotkało?
– Myślę, że to bardzo mądre i prawdziwe stwierdzenie. Bo być doświadczonym to nie tylko mieć bogaty bagaż przeżyć. Człowiek doświadczony to raczej ktoś, kto ma bagaż podjętych decyzji i rozwiązań.

– Pozostaje wierzyć, że w otoczeniu osób uzależnionych nigdy nie zabraknie kochających przyjaciół, którzy pomogą im w zdobywaniu tego prawdziwego życiowego doświadczenia…
– Myślę, że kluczem do sukcesu może okazać się mówienie sobie dobrych rzeczy. Uważam, że brakuje tego w wielu relacjach między ludźmi. Wszyscy jesteśmy raczej gotowi do krytyki i wypowiadania ocen, zwykle negatywnych. Trochę mniej palimy się do tego, by kogoś pochwalić, zauważyć dobro i mu podziękować. Dobro wydaje nam się oczywiste i uważamy, że ze strony innych ono nam się po prostu należy. Tymczasem warto zauważać w innych owo dobro i głośno o tym mówić. Nigdy nie wiemy, kiedy nasz pozytywny komunikat może przyczynić się do podjęcia przez kogoś dobrej decyzji albo ustrzec go przed podjęciem tej niewłaściwej. Dzieląc się dobrem naprawdę niczego nie tracimy. Dobro jest zupełnie niematematyczne, bo się mnoży przez podzielenie.

– Ja od dawna noszę w sobie pewność, że dobro ocala. Dziękuję za rozmowę.


Zobacz całą zawartość miesięcznika ►

Z cyklu:, Numer archiwalny, W cztery oczy, Miesięcznik, Cogiel Renata Katarzyna, Autorzy tekstów, 2013-nr-08

nd pn wt śr cz pt sb

25

26

27

28

29

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

Dzisiaj: 29.03.2024