Gościna serca

Odkryła wówczas zagadkę dodatkowego nakrycia na stole. Ono czekało na drugiego człowieka, który jednak nie miał szansy przy nim zasiąść, bo przecież tradycja w jej domu zabraniała wstawania od wigilinego stołu, by komukolwiek otworzyć drzwi.

zdjęcie: canstockphoto.pl

2013-06-06

Wiedziałam, że nie będzie mi łatwo namówić Panią Marię, by powiedziała o sobie coś dobrego. „A o czym tu mówić, to przecież nic takiego” – oponuje z rumieńcem zażenowania, właściwym młodej dziewczynie. Pani Maria ma 63 lata, ale duszę nieśmiałej nastolatki. „Nie zrobiłam nic nadzwyczajnego, naprawdę” – przekonuje.

 
Tradycja
 
Dzieciństwo Pani Marii przypadło na trudne powojenne lata. Jak wielu innym rodzinom, w domu brakowało wtedy niemal wszystkiego. Może dlatego tak dobrze pamięta nieliczne dni, kiedy zdawało się, że nie brakuje niczego. „Nie wiem, jak rodzice to robili, ale gdy przychodziły święta Bożego Narodzenia w naszej małej jadalni zawsze gościła największa w okolicy choinka, na stole królował biały obrus, wyjmowany z kredensu tylko trzy razy w roku: na Wielkanoc, Boże Narodzenie i na kolędę, a stół uginał się od tradycyjnych na Śląsku świątecznych potraw”.

Mama Pani Marii była perfekcjonistką. Lubiła mieć wszystko zapięte na ostatni guzik, dlatego przed wieczerzą wigilijną lepiej było schodzić jej z drogi i nie zadawać kłopotliwych pytań. A tych pytań w główce Marysi rodziło się coraz więcej. Pytała na przykład, dlaczego nie wolno jej razem z tatą stroić choinki, dlaczego na stole stało zawsze jedno nakrycie, przy którym nigdy nikt nie siadał, dlaczego nie wolno nikomu wstać od wigilijnego stołu, nawet gdyby ktoś dobijał się do drzwi? Na wszystkie pytania, które odważyła się zadać, otrzymywała zawsze jedną odpowiedź: „Taka jest tradycja”. Do pewnego czasu nie kwestionowała tych obyczajów. Podczas którejś katechezy usłyszała od siostry katechetki historię młodych małżonków – Maryi i Józefa, oczekujących narodzin Jezusa, przed którymi wszystkie drzwi betlejemskich domostw pozostały zamknięte. Odkryła wówczas zagadkę dodatkowego nakrycia na stole. Ono czekało na drugiego człowieka, który jednak nie miał szansy przy nim zasiąść, bo przecież tradycja w jej domu zabraniała wstawać od wigilijnego stołu, by komukolwiek otworzyć drzwi.
 
Postanowienie
 
Postanowienie, że kiedyś, gdy dorośnie zmieni ten obyczaj, zrodziło się podczas świąt Bożego Narodzenia kilka lat później. „Moi rodzice byli bardzo dobrymi ludźmi. Kochali się i prawie nigdy nie kłócili. Ale tego dnia od samego rana było jakoś inaczej” – wspomina Pani Maria. Do dziś nie wie, o co im poszło. Rankiem obudziły ją podniesione głosy, a przez cały dzień mama była bardziej nerwowa niż zwykle i nie odzywała się do taty. Kiedy jednak zasiedli do wigilijnej wieczerzy, uściskali się i podzielili opłatkiem. „Byłam szczęśliwa. Jak to dobrze, że jest Boże Narodzenie” – pomyślałam. Tylko, że po kolacji rodzice znów się do siebie nie odzywali, nie było też wspólnego śpiewania kolęd. Nie poszli – jak zwykle do tej pory – na Pasterkę. Wieczorem, drugiego dnia świąt, kiedy ich milczenie stało się dla mnie nie do zniesienia, nie wytrzymałam: «A więc to tak! Taka jest ta wasza tradycja!» – krzyknęłam i wypadając z pokoju trzasnęłam drzwiami. Wiem, byłam dla nich zbyt surowa i zachowałam się jak histeryczna nastolatka. Ale nikt nie poszedł za mną, by przywołać mnie do porządku. Za to następnego dnia rodzice – trochę onieśmieleni – przytulili mnie do siebie, a potem się pocałowali. Wszystko wróciło do normy, ale ja już postanowiłam, że w moim domu «tradycja» nie będzie najważniejsza” – mówi Pani Maria z przekonaniem.

Mąż Pani Marii pochodził z rodziny, w której nie kultywowało się żadnych tradycji. Właściwie nie miał dzieciństwa. Jego rodzice bardziej kochali butelkę niż swoje dzieci, więc święta spędzał zwykle w Domu Dziecka albo u ciotecznej babci. Może dlatego nie oponował, gdy jego młoda żona zaczęła tworzyć ich własną „tradycję”.
 
Gość w dom, Bóg w dom

Pierwszą Wigilię spędzili przy łóżku ciotecznej babci męża. Starsza pani, poza innymi dolegliwościami, cierpiała na jakiś rodzaj demencji. Pewnie nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co się wokół niej dzieje, ale Pani Maria lubi myśleć, że było jej miło spędzić te dni w ich towarzystwie. W następne święta Bożego Narodzenia był już na świecie ich mały synek. Tydzień przed świętami przywieźli więc babcię do siebie a wraz z nią jej samotną sąsiadkę, która czasami służyła jej pomocą. Po dwóch latach babcia zmarła, ale jej sąsiadka niemal do samej śmierci była ich częstym gościem – nie tylko od święta.

„Czasami poza moimi rodzicami i dziećmi gościliśmy kilkoro innych osób, z którymi nie łączyło nas żadne pokrewieństwo. Jednego roku musieliśmy zostawić aż siedem «pustych» nakryć. Ale to były najradośniejsze święta w moim życiu”. Tę historię opowiedzieli mi już wcześniej znajomi Pani Marii. Inaczej pewnie nie udałoby mi się Jej zmusić, by ją opowiedziała.

Mieszkańcy kilku okolicznych parafii dobrze znali pana Romka. Często brudny, zarośnięty, nieraz bosy wystawał to przed jednym, to przed innym kościołem. Nie był nachalny, po prostu stał z pochyloną głową a przed nim leżała jakaś puszka.
 
Zbłąkany wędrowiec

Podniósł głowę ze zdumieniem, kiedy zamiast brzęku monety spadającej do puszki usłyszał nagle kobiecy głos: „Dzień dobry, nie jest pan głodny?” Potwierdził skinieniem głowy, a wtedy zza pleców kobiety wyłonił się mężczyzna i powiedział: „W takim razie zapraszamy do nas, na kolację”. Spojrzał z niedowierzaniem, a potem bez słowa poszedł za nimi. „Staraliśmy się go nie obrazić, więc udawaliśmy, że nie czujemy przykrego zapachu jego odzieży i nie widzimy brudnych rąk, które opierał na obrusie” – wyznaje pani Maria. „Podczas następnej wizyty w naszym domu sam zapytał, czy mógłby się umyć. Trochę trwało, zanim odważyłam się zaproponować mu przyjęcie paru sztuk odzieży”.

Pan Romek okazał się sympatycznym, inteligentnym człowiekiem. Kiedyś miał żonę, dzieci i skromne mieszkanie komunalne. Potem wszystko się zepsuło. Znany schemat: koledzy, alkohol, utrata pracy. Kiedy się ocknął, było już za późno. Dzieci znalazły opiekę w Domu Dziecka, żona zamieszkała w noclegowni, a on… No cóż – sypia gdzie popadnie.
 
Udało się
 
„Panu Romkowi udało się” – mówi Pani Maria, zgrabnie pomijając swój udział w szczęśliwej zmianie jego losu. Dziś znów ma pracę, malutkie mieszkanie, a co najważniejsze – są razem z żoną i dziećmi. „To były najradośniejsze święta, jakie pamiętam. Siedzieliśmy przy wspólnym stole: Pan Romek, jego żona Anusia, moi rodzice i my. A u stóp choinki naszych dwóch synów i troje dzieci naszych gości wspólnie cieszyło się prezentami. Nie wyobrażam sobie lepszych świąt!”

Od dwóch lat mąż pani Marii nie żyje. Pierwsze święta po jego śmierci spędziła z chorymi na oddziale szpitala, w którym zaledwie 3 miesiące wcześniej umierał. „A ostatnie święta Bożego Narodzenia przeżywałam z moją córką i jej rodziną. Nie ja jedna. Była z nami dwójka wychowanków Domu Dziecka i dwie samotne sąsiadki mojej córki i jej męża. Czyż mogę nie czuć się szczęśliwa? Może «tradycja» wcale nie jest taka zła” – śmieje się Pani Maria.

Miesięcznik, Numer archiwalny, 2012-nr-12, Z cyklu:, Z bliska

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 26.04.2024