Najlepszym lekarstwem jest człowiek

Rozmowa z s. M. Józefą Franke, służebniczką śląską, od kilku lat pracującą na misjach w Kamerunie.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2017-09-28

REDAKCJA: – Należy Siostra do Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej. Nie jest to zgromadzenie typowo misyjne. Co zatem spowodowało, że wyjechała Siostra na misje?

S. M. JÓZEFA FRANKE: – O wyjeździe na misje po raz pierwszy pomyślałam, będąc w nowicjacie. Przyglądając się swojej historii, widzę wyraźnie, że Pan Bóg, gdy chce zrealizować w życiu człowieka swój plan, zasiewa w jego sercu ziarno, które potem powoli wzrasta i dojrzewa. W moim przypadku to ziarno zostało zasiane jeszcze w domu rodzinnym. Pamiętam, że mój starszy brat miał katechezy z ojcami werbistami i przynosił do domu różne ulotki i foldery dotyczące ich misyjnej posługi. Ja przeglądałam sobie te foldery i wczytywałam się w nie. Teraz, z perspektywy czasu, odkrywam, że może właśnie to było owo ziarno, ów pierwszy zasiew Boga. Później w postulacie jedna z postulantek, która bardzo chciała pojechać na misje dużo mi o nich opowiadała. Myślę, że ona też rozpaliła we mnie pragnienie wyjazdu na misje. Kiedy skończyłam nowicjat i złożyłam pierwsze śluby zakonne, myśli o wyjeździe na misje zaczęły do mnie wracać. Zaczęłam się uważniej przyglądać tym swoim myślom i pragnieniom. W końcu postanowiłam napisać prośbę do przełożonych, by wyjechać na misje. Po 9 miesiącach przyszła pozytywna odpowiedź.

– I zaczął się czas przygotowań do misyjnej posługi?

– Owszem, zaczęłam się oswajać z myślą o wyjeździe na misje i stopniowo się przygotowywać. Wiedziałam jednak, że długa droga przede mną. Studiowałam wówczas pielęgniarstwo i w perspektywie miałam jeszcze kilka lat nauki. Poza tym, aby wyjechać na misje, trzeba najpierw złożyć śluby wieczyste. Ale ucząc się zawodu, zwracałam już uwagę na to, co szczególnie może mi się przydać w posłudze misyjnej i temu poświęcałam czas. Ponadto zaczęłam też intensywnie uczyć się języka francuskiego.

– Po skończeniu studiów i odbyciu wymaganej formacji zakonnej, w końcu wyjechała Siostra na placówkę misyjną.

– Tak, wyjechałam na misje do Kamerunu, gdzie rozpoczęłam posługę wśród trędowatych. Znalazłam się w Mokolo, w ośrodku zdrowia prowadzonym szczególnie dla nich, ale także dla wszystkich chorych z okolicy. Opieka, którą tam świadczyliśmy osobom chorym była nie tylko stricte medyczna, ale holistyczna, czyli całościowa. Dotykała wszystkich domen życia i nastawiona była na odczytanie wszelkich potrzeb chorych: fizycznych, psychicznych i duchowych. Można więc powiedzieć, że sprawowaliśmy nad chorymi opiekę kompleksową.

– Jaka jest sytuacja osób chorych w Kamerunie? Czy państwo zapewnia im opiekę, czy mogą liczyć tylko na pomoc misjonarzy?

– Mogę powiedzieć, że paradoksalnie trędowaci w Mokolo mają szczęście, bo istnieje tam ośrodek przeznaczony szczególnie dla nich, który w dodatku jest finansowany przez Zakon Kawalerów Maltańskich z Francji. Gdyby chcieć liczyć tylko na pomoc państwa w tym względzie, nie byłoby można pomóc zbyt wielu chorym. Taka pomoc właściwie nie istnieje. Sytuacja osób trędowatych jest o tyle szczególna, że od zawsze byli oni odrzucani przez społeczeństwo i spychani na peryferie życia. Trąd przynosi hańbę i wstyd, dlatego według oficjalnych doniesień i statystyk w Kamerunie problem trądu nie istnieje. Ja jednak na własne oczy widziałam i mogę zaświadczyć, że niestety jest inaczej. Co prawda większość z tych chorych nie stanowi już źródła zarażenia, ale trzeba pamiętać, że osoby dotknięte trądem do końca życia będą niosły na sobie ciężar i konsekwencje tej strasznej choroby. Zwykle są to konsekwencje nie tylko fizyczne, a więc widoczne na zewnątrz, ale także psychiczne, społeczne i duchowe. Dużym plusem ośrodka w Mokolo jest fakt, że pracujący tam personel to osoby, których rodzice byli dotknięci trądem. Ich podejście do chorych jest dzięki temu bardziej empatyczne, ciepłe i pełne zrozumienia.

– Wielu macie podopiecznych?

– Chorych jest bardzo wielu. Nie są to tylko trędowaci, bo jak już wspomniałam, nasz ośrodek z czasem otworzył swoje drzwi także dla innych chorych z okolicy. Oczywiście trędowaci zawsze mają pierwszeństwo w dostępie do opieki, ale nigdy nikomu nie odmawiamy pomocy. Dzięki Bogu i dobrym ludziom nie brakuje nam możliwości i środków, by taką konkretną pomoc świadczyć. Chorzy są często zdani tylko na nas, więc jeśli zaczyna nam czegoś brakować, szukamy pomocy i ona zwykle przychodzi z zewnątrz.

– Wspomina Siostra o tym, że posługa, którą pełnicie wśród chorych w Kamerunie nie jest tylko opieką medyczną. Czy to znaczy, że jesteście dla swoich podopiecznych także ewangelizatorami?

– Myślę, że ewangelizatorami jesteśmy przede wszystkim, a dopiero w drugiej kolejności lekarzem, pielęgniarką czy nauczycielem w szkole. Po to wyjeżdżamy na misje, by nieść innym miłość Boga, choć nie zawsze mówimy o niej wprost. W Mokolo były osoby trędowate, które już nie wychodziły ze swoich domostw i co czwartek ja lub któraś z moich współsióstr zanosiłyśmy im Komunię świętą. Na terenie ośrodka jest oczywiście kaplica i raz w tygodniu chorzy mieli możliwość uczestniczenia we Mszy świętej. Regularnie przyjeżdżał do nas ksiądz proboszcz – francuski misjonarz – od ponad 40 lat służący wśród miejscowego plemienia i bardzo dobrze znający ich język mafa. Dzięki znajomości ich języka, głosił im Słowo Boże i miał z nimi doskonały kontakt. Gdy ktoś z chorych potrzebował spowiedzi lub duchowego wsparcia, staraliśmy się zapewnić im obecność kapłana, ale także jako siostry służyłyśmy naszym chorym w wymiarze duszpasterskim. Wśród chorych oprócz chrześcijan byli także wyznawcy tradycyjnej religii plemiennej, ale jako misjonarze szczególnie towarzyszyliśmy osobom ochrzczonym na drodze ich wiary i wzajemnie się umacnialiśmy. Doświadczyliśmy z ich strony wielkiej otwartości i widzieliśmy, jak bardzo są spragnieni Pana Boga.

– Również misjonarz może uczyć się wiary od tych, do których jest posłany…

– Tak. W naszym ośrodku przebywały głównie osoby starsze i część z nich to byli pierwsi chrześcijanie na tych terenach – można powiedzieć filary wiary. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że pobyt wśród nich był dla mnie czasem prawdziwych rekolekcji i nawracania się. Oni bardzo dużo mi dali, urzekli mnie swoją otwartością, prostotą i niezwykłą hojnością. Wizyty u chorych zawsze były dla mnie wielkim umocnieniem, a jednocześnie za każdym razem twardo stawiały mnie na ziemi. Odkrywałam, co jest naprawdę w życiu ważne. Uświadamiałam sobie, że wartość ma przede wszystkim służba drugiemu człowiekowi i bycie „dla”, nie zaś pójście wyłącznie za swoimi ambicjami i pseudowartościami, które proponuje świat. Nieraz doświadczałam także modlitwy chorych za mnie. Pewien trędowaty – Jeremi – sam mi powiedział, że stale się za mnie modli. To są bardzo wzruszające momenty. Będąc wśród trędowatych, nauczyłam się także dziękować Panu Bogu za to, co mam. Oni mimo tego, że byli okaleczeni przez chorobę i odrzuceni przez społeczeństwo, nie załamywali się i na miarę swoich możliwości podejmowali codzienność. Dali mi przez to bardzo ważną lekcję życia, lekcję wiary. Kiedy czasem mam ochotę ponarzekać na swój los, na taką czy inną drobną niewygodę, od razu sobie przypominam swoich trędowatych. Oni nie mając palców, dłoni, kończyny lub będąc oszpeconymi przez chorobę, nie skarżą się i nie narzekają, ale przeciwnie – często są radośni i wdzięczni. Gdybym więc ja w swojej sytuacji narzekała na cokolwiek, ciężko bym zgrzeszyła.

– Ale chyba przyzna Siostra, że w pracy z chorymi na misjach nie brakuje trudności.

– Nie brakuje... Misjonarze to tylko ludzie, którzy również mają swoje lęki, wątpliwości i obawy. Nikt nie jest od tego wolny. Kiedy wyjeżdżałam na misje, by służyć trędowatym, zastanawiałam się nad tym, jaka będzie moja reakcja, gdy stanę twarzą w twarz z kimś oszpeconym przez chorobę, kimś, kto cierpi. Bo co innego mówić o trędowatych i współczuć im na odległość, a co innego rozmawiać z nimi czy opatrywać ich rany. Nie byłam pewna, jak się zachowam. Ale Pan Bóg dał mi łaskę traktowania chorych tak, jakby byli osobami zdrowymi. Ich kalectwo i oszpecenie nie były dla mnie żadną przeszkodą w życzliwym kontakcie z nimi. To jest wielki dar od Pana Boga, by umieć się odnaleźć w służbie chorym. Słowa Jezusa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40) są dla mnie wezwaniem, by odnajdować Jego Oblicze w każdym cierpiącym. Wierzę, że Jezus jest w nich obecny. Może czasem przez różne losy, gdzieś głęboko zepchnięty, zapomniany, ale w każdym z tych ludzi jest Jezus i dobro. Spotykam się z tym, że chorzy są często niewysłuchani, z góry macha się na nich ręką. A ja staram się szukać i odnajdować w nich Boga i duchowe piękno. Okazane im przez drugiego człowieka miłość i akceptacja są najlepszym lekarstwem i nieraz mogą zdziałać więcej dobra niż cała farmakologia i środki medyczne.

– Obecnie przebywa Siostra na kilkumiesięcznym urlopie w Polsce. Wiem, że po jego zakończeniu wraca Siostra na misje do Kamerunu, ale już na inną placówkę.

– Zgadza się. To będzie moja trzecia placówka misyjna w Kamerunie. Pierwsza była w Mokolo, gdzie służyłam trędowatym. Pracowałam tam 6 lat. Niestety ze względu na działalność muzułmańskiej sekty Boko Haram, która w północnej części Kamerunu zaczęła nękać chrześcijan i porywać misjonarzy, musiałam opuścić Mokolo i przenieść się w bezpieczniejsze miejsce. Miejscowy biskup, by nie dopuszczać do kolejnych porwań misjonarzy, podjął decyzję, by opuścili oni diecezję i w krótkim czasie wyjechało ich ok. 50. To był bardzo trudny i przykry moment. Z Mokolo przeniosłam się do Tcholliré, gdzie zajmowałam się prowadzeniem apteki. Tam również miałam kontakt z osobami chorymi, których regularnie odwiedzałam. Po powrocie z urlopu zacznę pracę w stolicy Kamerunu Yaoundé, gdzie będę posługiwać w więzieniu. To dla mnie coś nowego, ale z tego, co wiem, do moich obowiązków nadal będzie należała głównie opieka pielęgniarska, a także katecheza i towarzyszenie więźniom.

– Chorzy i więźniowie to ci, z którymi utożsamia się Pan Jezus. Zatem w dalszym ciągu będzie Siostra spełniać uczynki miłosierdzia, tyle tylko, że w trochę innym środowisku.

– Oczywiście. Jak już powiedziałam, Pan Jezus jest obecny w każdym człowieku, w więźniu także. Jestem więc gotowa iść tam, gdzie Pan Bóg mnie pośle.

– Temat misji jest bardzo bliski wspólnocie Apostolstwa Chorych. Wielu z członków tej wspólnoty modli się za konkretnych misjonarzy i ofiaruje w ich intencjach swoje cierpienie.

– Bardzo dziękuję tym chorym, którzy ofiarują swoje cierpienie w intencjach misji i misjonarzy. To są ogromne dary, choć zewnętrznie i namacalnie ich nie widać. Przykładowo: to, że my misjonarze przebywając na niebezpiecznych terenach, jednak szczęśliwie docieramy do celu i w spokoju pełnimy swoją posługę, jest z pewnością zasługą ofiarowanego cierpienia i modlitwy wielu chorych. Za to bardzo dziękuję. Jednocześnie proszę wszystkich chorych o dalszą pomoc. Chcę zaświadczyć, że modlitwa i ofiarowane cierpienie każdego chorego przynosi wielkie owoce w życiu misjonarzy i całego Kościoła. Apostolstwo Chorych to droga, która ma ogromny sens.

– Bardzo dziękuję za rozmowę.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2017-nr-09, Z cyklu:, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 19.04.2024