Byle nie wypalić się do zgliszczy

Pani Łucja uważa, że każdy opiekun, zwłaszcza zawodowo służący chorym, ma prawo do momentów słabości i kryzysu, ale nigdy nie powinien dopuścić do sytuacji, w której chory poczułby się przez niego zlekceważony lub poniżony.

zdjęcie: WWW.CANSTOCKPHOTO.PL

2019-09-03

JACEK GLANC: – Pani Łucjo, dlaczego temat najzwyczajniejszego znużenia pracą leczniczą i pielęgnacyjną przy chorym – szpitalnym, hospicyjnym lub domo­wym – uważa Pani za kontrowersyjny. Przecież zna to Pani doskonale… Czasem brakuje sił i – jak to się mówi – nerwów do tej roboty?

PANI ŁUCJA: – To jasne. Jesteśmy zmę­czeni, przynosimy do pracy swoje pro­blemy domowe, czujemy się źle oce­niani, odczuwamy w pewnym wieku tzw. wypalenie zawodowe, mamy też swoje choroby i sami bywamy smutni. Mimo to okazywanie stanu, że akurat dzisiaj nie mamy nerwów do tej robo­ty, działa destrukcyjnie na chorego, zwłaszcza obłożnie chorego, zdanego absolutnie na pomoc drugiego człowie­ka. On wtedy czuje się podświadomie naszym problemem, w pewnym sensie złodziejem naszego czasu. Rodzi się w nim żal, bo wyczuwa, że ktoś robi mu przysłowiową łaskę, że opiekuje się nim tylko dlatego, że musi. Nikt tego nie lubi, bo jest to w pewnym sensie poniżające.

– Gdybym dzisiaj, wychodząc do pracy, powiedział, że jestem znużony pracą z pacjentami i nie mam już nerwów do tej roboty, co by mi Pani powiedziała?

– Powiedziałabym surowo: „Połóż się sam do szpitalnego łóżka. Poczujesz i zrozumiesz!”.

– Proponuje Pani bolesną kurację…

– Na szczęście, tylko sobie rozma­wiamy. Prawda zaś jest taka: robota medyków i opiekunów to kontakt (czasem najintymniejszy) z drugim człowiekiem, z jego bólem, kalectwem, bezradnością, ale też z ciałem i duszą. Je­śli pamiętamy słowa Chrystusa: „Wszyst­ko, co uczyniliście jednemu z moich braci najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40), to zaczynamy rozumieć po­wagę naszej pracy, naszego powołania.

– Opowiadała mi Pani wcześniej, że kiedyś po dyżurze wypaliła Pani dziurę w stole, na którym Pani prasowała, bo zapomniała Pani o żelazku i zdrzemnęła się na chwilkę. Były też gorsze zdarzenia. Doznała Pani napaści fizycznej agresywnego pacjenta. Trudno policzyć też słowne uszczypliwości ze strony podopiecznych.

– Nie da się zaprzeczyć. Ponadto można by bardzo rozbudować tę listę zdarzeń. To jednak nie zmienia mojego podejścia do pacjenta, człowieka. Brat Albert Chmielowski powtarzał: „Bądź dobry jak chleb”. Aż chce się sparafra­zować jego zdanie: Bądź dobry jak chleb mimo wszystko! To szlachetna forma spełnienia przykazania miłości.

– Pani Łucjo, ale w przykazaniu miłości jesteśmy też zobowiązani do poszano­wania siebie, w pewnym sensie więc do miłości własnej.

– Oczywiście! Dlatego walczymy o swoją godność i nie możemy pozwalać na to, by nas poniżano. Nawet najbar­dziej chory człowiek (mówię o czło­wieku w pełni władzy umysłowej) nie ma prawa ujmować czci osobie, która świadczy mu dobro. Zawsze stosowałam zasadę wielkiej wyrozumiałości połączo­nej jednak z poczuciem swojej wartości i świadomości, że jestem samarytanką, a nie obojętnym przechodniem na dro­dze ludzkich losów. Dlatego wymagałam szacunku względem swojej osoby.

– Co Pani robiła w chwilach, kiedy trzeba było iść do pracy, na dyżur, a po prostu gło­wa i ciało odmawiały chęci do współpracy?

– Dojeżdżałam do pracy w Bytomiu autobusem. Miałam wtedy chwilkę, by pomodlić się za ludzi, których spotka­łam później w pracy. Potem zabierałam się za obowiązki. Często rozmawiałam z pacjentami. Oni wylewali swoje żale, a ja czasem wplatałam w ich historie swoje problemy. Można powiedzieć, że była to taka przedziwna symbioza. Oni znajdowali ulgę, bo ja ich wysłu­chałam. Mnie było lżej, bo sprzedałam komuś cząstkę swoich smutków. Proszę pamiętać, że ludzie chorzy niejedno­krotnie zadziwiają wysokim poziomem empatii i szczerego współczucia. Sami cierpią, są więc wyczuleni na krzywdę drugiego człowieka. Mamy chyba coś takiego w genach.

– Czyżby swoistym antidotum na znu­żenie w pracy była dla Pani normalność w obcowaniu z człowiekiem?

– O tak! W obcowaniu z pacjen­tem obowiązuje czysta rutyna płynąca z przykazania miłości. Nie robimy nic nadzwyczajnego, czy górnolotnego. Powtarzałam zawsze młodym adept­kom pielęgniarstwa, że pacjenta trzeba traktować bez sztywniactwa, okazując choć trochę uśmiechu, empatii, współ­czucia i nadziei. To dokładnie tak samo jak między dobrymi przyjaciółmi. Po­nadto trzeba drugiemu człowiekowi ko­munikować swoje emocje. Nie trzeba się wstydzić przed pacjentem, że boli mnie głowa albo ząb, że mam na pień­ku w pracy z koleżanką bałaganiarą, że dziecko w zeszytach pisze, jak kura pazurem, czyli dokładnie jak doktor z oddziału... Nie ma co udawać. Wszyscy jesteśmy, albo za moment będziemy pacjentami.

– Pani Łucjo, cieszy się Pani wielkim zawodowym autorytetem. Proszę pod­powiedzieć, co trzeba robić, by nie wypa­lić się zawodowo i emocjonalnie przed emeryturą?

– Być szczerym tzn. umieć się przyznać, że ogień naszej medycznej profesji (podobnie jak i każdej innej) ma tendencje do przygasania, wszak uprawiamy bardzo obciążający zawód. Każdy ma prawo z lekka się wypalać, bo jesteśmy tylko słabymi ludźmi, byle nie wypalić się do zgliszczy, bo wtedy gaśnie też sens życia. Aby to zrozumieć trzeba pokory. I teraz pana zaskoczę – to w pacjentach trzeba szukać ciągłej motywacji do pracy, bo to w nich jest dobro, które i nas ubogaca. Jeśli zaś doświadczymy jakiejś niewdzięczności lub obelgi, no cóż, każdy musi nosić swój krzyż.


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Glanc Jacek, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2019nr08, Z cyklu:, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 20.04.2024