W górę serca!

Codzienność chorego człowieka jest niczym losy wspomnianej figury. Cierpienie czasem wyrywa z nas chęć życia. Mimo to staramy się naśladować Jezusa Chrystusa i trwać, jak On.

zdjęcie: ARCHWWA.PL

2019-03-05

Drogi chory Przyjacielu, miałem kiedyś kolegę Grzegorza, któ­rego poznałem we Wrocławiu, podczas pełnienia zasadniczej służby wojskowej. Grześ marzył, by poje­chać na misje do Afryki jako świecki wolontariusz. Udało mu się. Pracował jako pielęgniarz w szpitalu „Hospital Catholique de Logbikov” w Zachodnim Kamerunie. W Boże Narodzenie 1996 roku dotarła do mnie wiadomość, że zgi­nął w wypadku samochodowym, jadąc do kliniki Duala. Pamiętam, że w kółko czytałem telegram, którego treść była dla mnie absolutnie niedorzeczna. To był prawdziwy grom z jasnego nieba!

Ponad 30 lat pracy w służbie zdrowia nauczyło mnie, że szpital jest przedziwną przestrzenią, w której aż roi się od rze­czonych „gromów z jasnego nieba”, które trafiają w umysły, serca, sumienia i życie ludzi. Ludzi, którzy jeszcze przed chwilą byli w swoim mniemaniu zdrowi i spo­kojni, a za moment ich życie zmienia się w pole bitwy albo przypomina krajobraz po przejściu tornada.

Wiem, drogi chory Przyjacielu, że pamiętasz tę chwilę, w której Ci oznaj­miono, że „coś” niszczy Twoje ciało od środka. Uświadomiono Ci, że oto bez­powrotnie skończył się w Twoim ży­ciu czas świętego spokoju i zaczyna się walka o życie dla siebie i tych, których kochasz. Jak zareagowałeś na uderzenie tego gromu? Niech pozostanie to tajem­nicą między Tobą, a Panem Bogiem. Ja zaś chcę Ci przedstawić Pawła, którego postawa mi zaimponowała. Oto krótka rozmowa z nim.


JACEK GLANC: – Pawle, minęło piękne zeszło­roczne lato, a Ty w ogóle nie chciałeś ze mną chodzić „na zdjęcia”. Tym samym nie powiększyłeś swojej fotograficznej galerii owadów Górnego Śląska i nie przeszkoliłeś mnie w makrofotografii!

PAWEŁ: – Bardzo żałuję, ale sam wiesz, że nie było innej możliwości. Dostałem wyraźny nakaz unikania ostrego słońca z powodu choroby i przyjmowanych le­ków, no i musiałem się do tych zaleceń dostosować.

– Kiedyś mi powiedziałeś: „Świat owadów, to naturalna paleta kolorów. Jedynym kolorem, który do niej nie pasuje jest kolor czarny, którego sam nie lubię. Jak na złość, trafiła mi się choroba, która z tym kolorem ma akurat wiele wspólnego”.

– Tak, przytrafił mi się czerniak skóry (łac. melanoma). Usadowił się na szyi, w miejscu, które trudno przykryć. Ten „czarny intruz” zaatakował mnie pod­stępnie, pokrzyżował wszystkie plany, mocno postraszył, przysporzył bólu, zaprzątnął myśli, a do tego nie wiem, czy jako wielki złośliwiec nie pozostawił we mnie zakamuflowanej formy samego siebie, by kiedyś znowu zaatakować. To mój wróg!

– Pawle, niestety znam ponure możliwo­ści tego nowotworu. Przypominam sobie jednak, że wyjątkowo spokojnie przyją­łeś wynik histopatologiczny. Twoja żona, Beata, mówiła wtedy, że chyba nie do końca zdajesz sobie sprawę z powagi tego wyniku.

– Doskonale wiedziałem, z czym wiąże się rozpoznanie: melanoma. Wie­działem też, że odtąd wszystko stanie na głowie. Bałem się procedur medycznych. Ale cóż miałem wtedy robić – pogrążyć się w rozpaczy, zobojętnieć, przeklinać, rzucać doniczkami, zlikwidować firmę, obwiniać Pana Boga?

– Przyznaj jednak, że pytania egzystencjal­ne i pytania typu: „Panie Boże, dlaczego akurat mnie to spotkało?” są w jakiś spo­sób usprawiedliwione w chwilach takiej traumy?

– Powiem tak: Nie chcę kreować się na twardziela. Mam jednak zasadę, że nie filozofuję na własny użytek. Nie dyskutuję z sensem i logiką Pana Boga. Po prostu Mu ufam! Mówię to nie jako teoretyk, albo ktoś szpanujący wiarą. Wyznaję to jako człowiek naznaczony piętnem śmiertelnej choroby, a zatem lepszej praktyki w materii takiego świa­dectwa nie można już posiąść. Mam na­tomiast przeogromny szacunek i wiele empatii dla doznań, reakcji i rozterek każdego chorego z osobna. Ja po prostu doświadczyłem strachu, bólu, przedziw­nych procedur medycznych, przykrego szpitalnego zapachu, bezsennych nocy, łez na pożegnanie najbliższych. Znam to wszystko. Dlatego też staram się być pokorny w kontakcie z drugim chorym człowiekiem. Tym bardziej jednak po­wtórzę: „Jezu, ufam Tobie!”.

– Brakuje mi teraz słowa…

– No to posłuchaj. W momencie, kiedy usłyszałem, że mam czerniaka, zrobiło mi się gorąco na twarzy, a potem się spociłem. Wsadziłem kwitek z roz­poznaniem do kieszeni i wyszedłem ze szpitala. Stanąłem na skwerku przy jakimś kwitnącym krzewie. Zapaliłem papierosa, potem drugiego. Deptałem tak w kółko i znowu paliłem. Poczułem strach. Każdy człowiek się boi. To lęk, który mamy zapisany w genotypie, rodzi­my się z nim. Boimy się o życie, bo bardzo chcemy żyć! Najistotniejsze jest zaś to, by jak najwcześniej zrozumieć, że naj­większą bitwę toczymy o życie wieczne. Skoro więc trafia nas grom nieszczęścia choroby, to jedynie w Bogu odnajdujemy swoisty odgromnik, by nasze życie nie straciło sensu, byśmy nie zaprzepaścili nieba.

– Trzeba mieć wielką wiarę, by tak myśleć.

– Bardzo ważne jest pielęgnowanie wiary każdego dnia. Liczy się osobista więź z Panem Bogiem. Mój śp. tata, człowiek wszechstronnie schorowany, mówił zawsze: „ z chorobą trzeba umieć żyć, trzeba ją trzymać w ryzach, jak lwa w klatce. Na chorobę nie wystarcza­ją jedynie lekarstwa. Potrzeba jeszcze różańca”. Do dziś pamiętam paciorki w jego rękach. Wiedziałem, że jest mu szczególnie ciężko, kiedy przesuwał je w palcach. Dopowiem jeszcze, że aby mieć tę „swoją” wiarę, trzeba najpierw mieć przy sobie człowieka pięknej wiary. Moja Beata ma taką wiarę, wiarę, co to góry przenosi!

– Pawle, czy Ty potrafisz żyć z chorobą nowotworową?

– Mógłbym przekornie odpowiedzieć: „A jakie mam inne wyjście?”. Mówiąc zaś serio, choroba przewartościowała moje życie. Mam jasną gradację wartości nad­rzędnych, pośród których Bóg i wiara oraz rodzina, zajmują miejsce najważ­niejsze. Co istotne, mam poczucie, że choroba mnie nie stłamsiła. Uważam, że jest to możliwe nawet wtedy, gdy nadchodzą ostatnie godziny ziemskie­go życia. Wiem, że choroba wydatnie skróci moje życie, ale teraz mam czas, by przygotować się na ten moment, by odejść godnie.

– Kiedy słucham Twojego świadectwa, przychodzi mi na myśl św. Jan Paweł II albo ks. Jan Kaczkowski. Oni byli wielcy w swoim chorowaniu.

– A ja myślę o mojej śp. mamie, która umarła na raka. Przez wiele lat była bardzo związana z Apostolstwem Dobrej Śmierci. Na początku drażniła mnie sama nazwa. Potem sam się zaangażowałem. Pamiętam spokój mojej mamy, kiedy umierał tata. Pamiętam też jej cierpliwość we własnej chorobie. To wielka łaska, to owoc modlitwy oraz zaufania Bogu.

– Pawle, w Waszym gościnnym pokoju zawieszona jest duża, pięknie oprawiona fotografia, którą sam zrobiłeś. To rzeź­ba Pana Jezusa posadowiona u szczytu schodów, wiodących do kościoła Święte­go Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Pan Jezus dźwiga z mozołem swój krzyż. Prawa, skierowana ku górze ręka, wskazuje niebo…

– W moim odczuciu ta rzeźba, to najwspanialsza metafora ludzkiego chorowania, powstawania z kolan, przezwyciężania kryzysów, depresji, zwątpienia i słabości.

Jej autorem jest Andrzej Pruszyński. Posąg wykonał w 1858 roku na zamówie­nie Andrzeja Zamoyskiego, właściciela wspaniałego, sąsiadującego z kościołem pałacu. Stworzenie rzeźby zajęło arty­ście pół roku. Odlana z cementu figura zaczęła z upływem lat pękać. W 1897 roku postanowiono – po tym, jak pewien jegomość, wspinając się na nią, uszko­dził prawą rękę Zbawiciela – zastąpić ją odlewem z brązu.

Nowa statua Pana Jezusa autorstwa Piusa Welońskiego, stanęła na dawnym miejscu w 1898 roku. Po upadku Po­wstania Warszawskiego leżącą przez wiele dni wśród gruzów figurę, Niemcy wywieźli na Dolny Śląsk do huty w celu przetopienia. Wiosną 1945 roku zosta­ła odnaleziona na złomowisku odlewni i odesłana do Warszawy. Odzyskaną rzeźbę ustawiono na jej pierwotnym miejscu, w otoczeniu gruzowiska Kra­kowskiego Przedmieścia, na tle zniszczo­nej wówczas fasady kościoła Świętego Krzyża. Nic nie mogło jej unicestwić. Stoi po dziś dzień i wyraźnie wskazuje drogę ku Życiu.

Codzienność chorego człowieka jest niczym losy wspomnianej figury. Cierpienie czasem wyrywa z nas chęć życia. Powikłania choroby i agresywne terapie niszczą nasze ciała niczym zja­dliwy kwas. Strach powoduje pęknięcia w naszych sercach i sumieniach. Mimo to staramy się naśladować Jezusa Chry­stusa i trwać, jak On. Sursum corda!


Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Glanc Jacek, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2019nr02, Z cyklu:, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 19.04.2024