Kurs na pomoc

Kiedy zadzwoniłam do Pana Rudolfa by umówić się na spotkanie, usłyszałam w słuchawce telefonu: „Mąż jest w szpitalu ale pojutrze wraca do domu. Niech pani przyjdzie – na pewno się ucieszy” – zapewniła Pani Zosia. Moi gospodarze kilka lat temu zmienili mieszkanie. „A więc to dlatego tak dawno Państwa nie widziałam” – powiedziałam. „Chyba nie tylko dlatego. Widzi Pani, oboje już trochę niedomagamy. Mąż od dawna nie wychodzi, właściwie od pierwszego wylewu”.

zdjęcie: canstockphoto.pl

2013-06-06

Z kopalni do taksówki


Zrobiło mi się trochę wstyd, nic o tym nie wiedziałam. Ale Pan Rudolf szybko rozładował sytuację: „To przeca nie gańba*, a skąd byś to frelko* miała wiedzieć? Siadej tukej” – powiedział, wskazując mi fotel przy łóżku. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Ostatni raz „frelką” nazwał mnie mój dziadek, dawno temu… Kiedy Pani Zosia krzątała się po kuchni (uparła się, że muszę zjeść z nimi kolację), Pan Rudolf nie bawił się w ceregiele: „No to terozki* godej z czym przychodzisz”.

Musieliśmy sięgnąć pamięcią wiele lat wstecz – do czasów, kiedy Pan Rudolf był jeszcze czynnym zawodowo taksówkarzem. Początkowo, jak wielu mężczyzn na Śląsku, pracował na kopalni, ale jego żona nie mogła z tego powodu spokojnie sypiać. Żeby mu się więc Zosia nie pochorowała ze zgryzoty, zmienił fach. Trochę pomogli im teściowie, trochę jego mama. Udało się kupić samochód, co prawda wysłużony, ale nie na tyle, żeby nie można było nim wozić ludzi. „W tamtych czasach ludzie nie byli tacy rozwiezieni jak terozki*” – śmieje się Pan Rudolf.

Wpadka

Wszystko zaczęło się od Mamy Pana Rudolfa, która bardzo bolała, że jej dwaj synowie trzymają się z daleka od Pana Boga – trochę tak, jak ich nieżyjący już ojciec. Więc kiedy poprosiła Rudolfa, żeby zawiózł ją do parafialnej kaplicy, w której odbywało się jakieś spotkanie dla chorych, wietrzył podstęp i szybko się wymówił. „Matka trocha fuczała*, ale wiedziołech, że drugi roz nie poprosi. Co to, to nie! Mom to po niej” – śmieje się Pan Rudolf.

Wtedy myślał, że na tym koniec sprawy, ale… tylko do poniedziałku. W poniedziałek na postoju spotkał swego przyjaciela, Norberta. To właśnie on „wkręcił” go do taksówkarskiego fachu. „A wiesz, żech w sobota wiózł twoja Mama? Co by nie te nogi, to jeszcze cołkiem fajnie się trzymo” – zagaił wesoło Bercik, a mnie krew poszła do głowy” – wspomina Pan Rudolf. Okazało się, że mama Pana Rudolfa zadzwoniła na probostwo i wyznała, że bardzo pragnie być na spotkaniu chorych i starszych parafian, ale ze względu na chore nogi nie ma jak dotrzeć. Więc ksiądz proboszcz posłał po nią… taksówkę. A taksówkarzem okazał się właśnie kolega Norbert, który już od kilku lat dowoził chorych na parafialne spotkania. Tym razem przywiózł też matkę swojego przyjaciela. Pan Rudolf przyznaje, że jeszcze nigdy nie musiał się tak wstydzić za samego siebie. Wolałby też, żeby Bercik robił mu jakieś wymówki, a on nic. Do Mamy też nie mógł mieć pretensji; przecież zwróciła się najpierw do niego.

Bakcyl pomagania

Po tamtej „wpadce” postanowił sobie, że już nigdy więcej nie będzie musiał się wstydzić. Sam dopilnował, żeby Mama dotarła na następne, tym razem opłatkowe spotkanie, a potem na następne, i następne… I tak już pozostało do końca, a nawet dłużej, bo przez wiele kolejnych lat już po śmierci Mamy. Jakoś szczególnie Pan Rudolf zapamiętał jednak ten pierwszy raz. Razem z Mamą, niejako przy okazji, zawiózł wtedy także jej sąsiadkę – Panią Gerdzię. Starowinka miała już chyba z 80 lat a od prawie dziesięciu nie wychodziła dalej niż do drzwi własnego mieszkania, podpierając się starym krzesłem. Jedyne osoby, jakie ją odwiedzały, to jakiś wnuk czy prawnuk, który raz w tygodniu przynosił zakupy i zaraz znikał, no i Mama Pana Rudolfa. Księdza z Panem Jezusem wstydziła się zaprosić, bo nie miał jej kto posprzątać. Pan Rudolf do dziś pamięta radość tej kobiety, gdy nagle okazało się, że nie tylko może opuścić swoje mieszkanie, ale jeszcze spotka się z innymi ludźmi no i odwiedzi swój parafialny, dawno niewidziany kościół. Wprawdzie nie obeszło się bez pomocy sąsiadów, bo Pani Gerdzia swoje ważyła, ale udało się. „Nieźle mnie wtedy wyściskała. Takie niby borajstwo*, a sinioki miołech bez cołki tydzień” – wspomina ze śmiechem.

Potem już nic nie było jak dawniej. Nie mogło być. „Farorz* się cieszył, bo terozki mioł już dwóch etatowych do zwożenia chorych” – dodaje Pan Rudolf. Zresztą nie tylko do tego. Przed Dniami Chorego trzeba było dostarczyć paczki przygotowane przez Zespół Charytatywny. Pań tam pracujących było niewiele, do tego niektóre z nich nieco posunięte w latach. Nie wypadało więc, żeby kobiety same biegały po piętrach z ciężkimi pakunkami. Pan Rudolf ani się spostrzegł, kiedy z człowieka trzymającego się na dystans „od tych spraw”, stał się „kościółkowy” – jak czasem razem z Bercikiem żartowali z samych siebie.
 
Na karuzeli

Zresztą nie tylko życie Pana Rudolfa uległo przeobrażeniom. Jego Zosia postanowiła, że kiedyś, przy okazji wizyty u teściowej zajrzy i do Pani Gerdzi. Z tego „zajrzenia” zrodziły się cotygodniowe wizyty, zakupy, pogaduszki. No i Pani Gerdzia mogła wreszcie zaprosić Pana Jezusa, bo jej mieszkanie nie straszyło już brudem i przykrymi zapachami. Po jej śmierci żona Pana Rudolfa znalazła sobie nowe „obiekty” starań. Pewnemu starszemu małżeństwu robiła na mieście zakupy i załatwiała inne sprawy, a do tego regularnie odwiedzała pensjonariuszki Domu Pomocy Społecznej przy sąsiedniej parafii. Czytała im przyniesione przez siebie książki i czasopisma, prowadziła do kościoła a czasem nawet wspólnie gdzieś wyjeżdżały. Później udało się do tego „rodzicielskiego procederu” wciągnąć córkę i jednego z synów. Nie było to takie trudne, bo młodzi trochę się już wtedy angażowali przy parafii – syn był ministrantem, oboje należeli też do Oazy. Gorzej było z drugim synem. „Z niego był taki diosecki gizd*, ale wyszoł na ludzi”. Pan Rudolf cieszy się, że jego starszy syn wżenił się w rodzinę gorliwych katolików na lubelszczyźnie. Nie wiadomo czy to za ich sprawą czy raczej dał o sobie znać uśpiony bakcyl zaszczepiony przez własnych rodziców, dość powiedzieć, że dziś czynnie uczestniczy w życiu swojej parafii. Działa w Radzie Parafialnej no i… przywozi starszych parafian na niedzielną Mszę Świętą bądź na Parafialny Dzień Chorego. Tyle, że nie taksówką, a własnym samochodem.

Pan Rudolf nie żałuje zmian, które wiele lat temu zaszły w jego życiu. „Przynajmniej wiem, po co żech żył”– stwierdza filozoficznie. To nic, że czasem trzeba było odmówić jakiś daleki, lepiej płatny kurs, że nieraz nie było czasu na ulubioną grę w karty czy spotkania rodzinne. „Dej ino pozór*, frelko. W życiu – jak na karuzeli – wszystko zawdy* się wraco”. Bo Pan Rudolf uważa, że gdyby wtedy nie zaczął myśleć o innych, nie spotkałby się z taką życzliwością ludzką, jakiej doświadcza przez ostatnich kilka lat, od czasu, gdy jego samego dotknęło cierpienie.
 


borajstwo – biedactwo
dej pozór – zwróć uwagę, zauważ
diosecki gizd – diabelski łobuz
farorz – proboszcz
frelka – dziewczynka
fuczała – miała pretensje
gańba – wstyd
terozki – teraz
zawdy – zawsze

Miesięcznik, Numer archiwalny, Z cyklu:, W cztery oczy, 2013-nr-02

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 16.04.2024