Choroba psychiczna utratą siebie?

Prawdziwym dramatem jest utrata siebie – tego wszystkiego, co dotychczas identyfikowaliśmy jako „ja”. Utrata może być skutkiem choroby drążącej psychikę, zmieniającej sposób odczuwania i postrzegania.

zdjęcie: svc.hu

2013-06-14

Ja – to moje ciało, które pracowicie rzeźbi upływający czas. Ja – to moja psychika, której dyspozycje takie jak intelekt, empatia, zdolności poznawcze, emocjonalność, są szlifowane przez całe życie. Ja – to moja duchowość, którą trudno nazwać, bo niematerialna.

Obraz siebie można zobaczyć w lustrze. To niewielka część prawdy. Więcej, choć nie wszystko, zobaczyć można w lustrach, jakimi są inni ludzie. To co spostrzegamy czasem nam się podoba, czasem nie, ale zawsze jesteśmy przywiązani do swojego wizerunku. Zmiany dotykają nas boleśnie. Prawdziwym dramatem jest utrata siebie – tego wszystkiego, co dotychczas identyfiko-waliśmy jako „JA”. Utrata może być skutkiem choroby drążącej psychikę, zmieniającej sposób odczuwania i postrzegania. Czy na pewno zawsze jest to utrata? Czy też jedynie zmiana, która czasem może być korzystna, a czasem jest tak trudna, że można jedynie zaakceptować to co jest.

Choroba psychiczna to pojęcie bardzo szerokie. Mieszczą się w nim delikatne niedyspozycje, czasowo utrudniające normalne funkcjonowanie, ale też choroby trwale zmieniające spostrzeganie siebie i rzeczywistości, wiodące do całkowitej dezintegracji i zmiany sytuacji życiowej.

W etiologii większości chorób psychicznych istotne są dwa czynniki spraw-cze: psychospołeczny i biologiczny. Czynnik biologiczny to uwarunkowana genetycznie podatność na daną chorobę. Nie można go zniwelować, najbardziej nawet wytężoną pracą, czy siłą woli. Trzeba pokornie zaakceptować swoje ograniczenia i poddać się farmakoterapii pozwalającej zaprowadzić ład
w zaburzonej biochemii mózgu. Natomiast tzw. czynnik psychospołeczny to wyzwanie, któremu można i trzeba stawić czoła. W żargonie psychiatrycznym czynnikami psychospołecznymi nazwano wszelkie trudne sytuacje, których rozwiązanie lub zaakceptowanie przekracza możliwości psychiczne jednostki, co skutkuje pojawieniem się objawów choroby psychicznej.

Traumy psychiczne konfrontują człowieka z jego mocą i słabościami, z przekonaniami, które żywił wobec siebie i innych, zmuszają do zmian w hierarchii wartości.

Wobec takich sytuacji można zachować się, upraszczając oczywiście, w dwojaki sposób. Skupić całą energię, wykorzystać psychologiczne mecha-nizmy obronne, aby nie zmieniać w sobie niczego, oczekując, iż zmiana sytuacji zewnętrznej, znalezienie winnego, rozwiąże problem. „JA” pozostaje ocalone, nawet umocnione. Ale cóż to za zwycięstwo? Pozostaje poczucie krzywdy. Obnażone w sytuacji kryzysu słabości i dysfunkcyjne schematy poznawcze, zostają ponownie ukryte. Można jednak zachować się inaczej. Pozwolić, aby ból, związany z traumą psychiczną, skruszył fasadę, za którą schowane wszystko co niewygodne, wstydliwe, fałszywe, słabe aby mogła dokonać się przemiana. Właśnie w tym kontekście Antoni Kempiński ukuł termin „dezintegracja pozytywna”, upatrując w kryzysie możliwość rozwoju.

Część chorób psychicznych, zwłaszcza te, których głównym powodem jest dysfunkcja biochemiczna mózgu, prowadzi do dezintegracji psychiki, którą trudno nazwać pozytywną. W chorobach takich jak schizofrenia, choroba Alzheimera, ciężkie postaci depresji, odczuwanie, spostrzeganie siebie i świata jest znacznie zmienione przez urojenia, halucynacje, nieodwracalne zaburzenia funkcji poznawczych. Kiedy nie można polegać na swojej pamięci, na zmysłach podsuwających nieistniejące obrazy, głosy, kiedy wszystkie czynności będące do tej pory proste, stają się uciążliwe, kiedy z tego powodu traci się pracę, niezależność, bliskich, trudno zaakceptować swoje nowe „JA”.

Wielu osobom nie udaje się to nigdy. Latami walczą, aby zachować przekonanie, że to świat uległ zmianie, a JA ciągle jestem ten sam. Nie zgadzają się na leczenie lub je przerywają, kiedy tylko zniknie zewnętrzny przymus. Postępują według własnych zasad, wyznaczonych przez chorobę i nie wyciągają adekwatnych wniosków z małych i większych katastrof spowodowanych swoim działaniem.

Ale są i tacy, którym udaje się zaakceptować swoje ograniczenia, cieszyć się tym, co jest. Nie sposób nie zachwycić się ich pięknem. Piękno wewnętrzne takich osób widać w umiejętności poprzestawania na małym, w umiejętności cieszenia się drobiazgami, w okazywaniu wdzięczności za proste gesty.

Jestem lekarzem psychiatrą. Wykonując ten zawód nie można leczyć choroby, nie dostrzegając chorego. Dzięki temu, przez 25 lat mojej pracy, poznałam wielu pacjentów, nie tylko ich dolegliwości, ale także ich samych, sposoby radzenia sobie z chorobą, z samym sobą, otaczającym światem. Od 3 lat pracuję w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym Psychiatrycznym, miejscu, do którego trafiają osoby przewlekle psychicznie chore, niezdolne do samodzielnego życia, którym rodziny nie mogą lub nie chcą zapewnić opieki albo całkowicie pozbawione bliskich. Towarzyszę chorym, którzy wiedzą, że w tym miejscu spędzą resztę swojego życia. Widzę ich zmagania, porażki, sukcesy, ale i wewnętrzne piękno, widoczne szczególnie wyraźnie w zmaganiach z własną niemocą, piękno wzruszające i zachwycające. Aby ocalić od zapomnienia, tych, o których niewielu pamięta kreślę słowami ich portrety. Kilku spośród moich podopiecznych chcę państwu przedstawić.

Bogdan: O dawnym życiu wspomina niechętnie. Były żony, konkubiny, dzieci, nigdzie nie na dłużej. Najspokojniejszy może czas w noclegowni, choć i stamtąd został usunięty. W psychiatryku od 20 lat, przenoszony karnie z oddziału na oddział, przeważnie za kradzieże. Nigdy nie zaakceptował norm społecznych; nie chciał?, nie umiał? Doświadczał głównie ostracyzmu, w każdej społeczności, do której trafiał, choć nie wiedział, że to ostracyzm. Chronię innych przed nim. Próbuję ochronić go przed nim samym.

Waldemar: Nie muszę pytać, co go w życiu spotkało. Wszystko wypisane na zniszczonym ciele. Brak miłości, alkohol, więzienie, lata spędzone w szpitalach, wiele ciężkich chorób, z których ostatnia zabrała mu kawałek mózgu. Sprawia wrażenie jakby nie interesowało go już to, co za nim. Walczy o teraźniejszość. Każdy sposób jest dobry, aby zagarnąć większą porcję jedzenia, lepsze ubranie, uwagę opiekunów. Wielokrotnie w ciągu dnia przynosi mi swoje problemy, radości, przemyślenia. Potrzebuje mnie zaraz, nie za chwilę. Jakby ciągle upewniał się, że jest dla kogoś ważny. Gdy znużenie i zniecierpliwienie nie pozwala widzieć jasno, przychodzi myśl, nie moja: ”jest dla mnie ważny, ty miej o nim staranie”. Ryszard: Pokazuje swoją filiżankę ze złoconym brzegiem. Dba o nią, czyści pieczołowicie. Nikt inny takiej nie ma, jest tylko jego. Drobiazg? Czyż umiejętność cieszenia się filiżanką ze złoconym brzegiem jest drobiazgiem?

Stefan: Codziennie rano przypatruje się mojej twarzy. Czyta z niej jak z mapy pogody. Staram się zaoszczędzić mu wiedzy o moim zmęczeniu, o goryczy zaczajonej w kącikach ust. Uśmiecham się. Przyjmuje to z ulgą, wie swoje, ale jest mi wdzięczny, że się nie poddaję.

Bolesław: Szuka mojego towarzystwa. Zadaje pytania, na które sam zna odpowiedź. Dziękuje, przeprasza, jakby wiedział, że jest intruzem w moim świecie, rządzonym logiką i wypełnianiem obowiązków. Wydaje się, że niczego więcej nie oczekuje, jak odrobiny mojej uwagi. Pyta jak się czuję, nikogo innego dziś to nie obeszło.

Józef: Całe życie pod opieką instytucji: dom dziecka, hotel robotniczy, szpital psychiatryczny, dom pomocy społecznej, z którego uciekał dwukrotnie, z powrotem do psychiatryka, bo tu lepiej. Nie nosi w sobie żalu. Przechodząc uśmiecha się zawsze. Czysta radość istnienia. O tych, którzy go zawiedli mówi tylko dobrze. Jest tak łagodny i cierpliwy, że można bezkarnie go lekceważyć. Boję się, ja też mogę go zawieść.

Maria i Jan: Oboje niemłodzi. Razem od wielu lat. Chorują na tą samą chorobę. Wiele im zabrała, ale nie wszystko. Mają siebie. Patrzę na nich siedzących razem. Niewiele rozmawiają, dzielą się mandarynką, milczą. Słucham Jana: jestem szczęśliwy, mówi. Słucham Marii: kiedy byłam w szpitalu, Jan tęsknił za mną, nie umie już jeździć autobusem, więc wziął kredyt i przyjechał do mnie taksówką, przywiózł mi mandarynki. Teraz jesteśmy bez grosza, ale nie gniewam się na niego. Zrobił to z miłości. Szara, pomarszczona twarz starej kobiety i młode, błyszczące, kiedy mówi o swoim mężu, oczy. Co to jest? – myślę. Psychologia? Chemia? Wieczna tajemnica.

(Imiona przedstawionych osób zostały zmienione).
 


tekst został wygłoszony 26 września 2012 r. podczas zakończenia IX sesji Medium Mundi w Chorzowie Batorym.
 


 

Teksty polecane

nd pn wt śr cz pt sb

25

26

27

28

29

1

2

3

4

5

6

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

Dzisiaj: 29.03.2024