Wolontariusz miłosierdzia

Błogosławiony Piotr Jerzy Frassati.

zdjęcie: brandonvogt.com

2013-06-06

Często wracał do domu bez płaszcza, marynarki albo osobistych drobiazgów, bo po drodze zdarzało mu się je rozdać.

Towarzyszy mi od wczesnej młodości. Przystojny chłopak w kolorze sepii spoglądający wielkimi oczami z obrazka, który już wtedy wydawał się stary i zniszczony. Nie pamiętam, jak weszłam w jego posiadanie. Co roku przeklejany ze starego do nowego „zeszytu do religii”, w końcu nie chciał już wchłonąć kolejnej porcji kleju. Stał się więc zakładką w moim pamiętniku. To było dawno. Zanim jeszcze Papież Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym Kościoła, zanim nawet Karol Wojtyła został papieżem.

Charakter

„Pier Giorgio Frassati (1901-1925)” – pamiętam, że te słowa pod wizerunkiem młodego mężczyzny zawsze dziwnie mnie poruszały. Całe życie zamknięte w klamrze dwóch dat. Czy tylko tyle – narodziny i śmierć, początek i koniec – zostawiamy po sobie? Nie! Przynajmniej nie tym razem. Piotr Jerzy Frassati przyszedł na świat w Wielką Sobotę – 6 kwietnia 1901 roku w piemonckim Pollone, w rodzinie znanego polityka Alfreda Frassatiego, założyciela liberalnego włoskiego dziennika „La Stampa” oraz znanej malarki Adelajdy, z domu Ametis. Wraz z młodszą siostrą Łucją wzrastali w zamożnej rodzinie, ale ich dzieciństwo nie należało do szczęśliwych. Ciągłe konflikty między rodzicami nie sprzyjały poczuciu bezpieczeństwa tak potrzebnego w rozwoju dzieci. Zamiast tego otrzymywali zbiór reguł, którym musieli się podporządkować. Matka lekceważyła swoje dzieci i niejeden raz dawała odczuć synowi, że nie spełnia jej oczekiwań. Zarówno ona, jak i zajęty polityką ojciec, nigdy nie zadali sobie dość trudu, aby lepiej go poznać. Dopiero po śmierci syna zrozumieli, jak wiele stracili.

Piotr Jerzy, choć głęboko przywiązany do rodziców, zdawał sobie sprawę, że nie może liczyć na ich zrozumienie także w sprawach duchowych. Pewnie dlatego szybko porzucił kiełkującą w sercu? myśl o kapłaństwie, a jego życie religijne musiało rozwijać się głównie poza środowiskiem rodzinnym. Był przywiązany do babci – jedynej religijnej osoby w rodzinie, a z siostrą łączyła go szczera przyjaźń. Jednak to wiara i osobista więź z Jezusem stały się prawdziwym fundamentem życia młodego Frassatiego.

Piotr Jerzy od dziecka głęboko przeżywał wszystko, co działo się w jego kraju i na świecie. Gdy wybuchła I wojna światowa miał zaledwie 13 lat. Kiedy w 1913 roku, po niezaliczonym egzaminie poprawkowym, przeniesiono go z gimnazjum do prywatnej szkoły Ojców Jezuitów w Turynie, w jego życiu nastąpił punkt zwrotny. To wówczas zapisał się do Apostolatu Modlitwy i Krucjaty Eucharystycznej, a nieco później do Kongregacji Mariańskiej, Bractwa Różańcowego, III Zakonu Świętego Dominika oraz Konferencji Świętego Wincentego – dobroczynnej instytucji opiekującej się ludźmi chorymi i ubogimi. Wrażliwość i wszechstronne zainteresowania skłoniły go także do czynnego udziału w życiu politycznym i społecznym. Choć wydaje się to niemożliwe, we wszystko angażował się bez reszty. Jak to się działo, że znajdował jeszcze czas na wyprawy w ukochane Alpy i działalność w Stowarzyszeniu Ciemnych Typów, którego był współzałożycielem – tego już się pewnie nie dowiemy. Celem tego stowarzyszenia o przedziwnej i niewzbudzającej zaufania nazwie był apostolat wiary i modlitwy, a przede wszystkim czynienie dobra. Sądzę, że to głównie tu należy szukać źródeł jego działalności społeczno-politycznej i ofiarnej miłości do ludzi wyrzuconych poza margines społeczeństwa z powodu choroby lub ubóstwa.

Pod sztandarem miłości

Ten czarujący chłopiec kochający życie, sport i góry, ale jeszcze bardziej Boga i bliźniego – starał się dawać Bogu odpowiedź życiem, które upływało pod znakiem miłości do Niego. Tylko bezgranicznym zaufaniem do Bożych planów można też tłumaczyć dojrzałość, z jaką Piotr Jerzy rozumiał sens radości i cierpienia. Oparcia szukał w Eucharystii i modlitwie, nie wstydząc się gorliwych praktyk religijnych, a na złośliwe zarzuty niektórych kolegów, że jest świętoszkiem odpowiadał spokojnie: „Nie, ja pozostałem chrześcijaninem”. Nieraz mawiał też: „Własnymi siłami niczego nie dokonasz, ale jeśli Bóg będzie ośrodkiem każdego twego działania, to wytrwasz i dojdziesz do celu”. Nikt, kto widział jego życie, nie wątpił w szczerość tych słów.

Aby ubrać w słowa to, kim był Piotr Jerzy Frassati trzeba by go nazwać wolontariuszem miłosierdzia. Jego miłość rosła wraz z nim. Jako dziecko próbował zwalczać ludzką biedę metodami dostępnymi dziecku. Zbierał na rzecz misji bilety tramwajowe i znaczki, a skromną zawartością skarbonki wspomagał żołnierzy. Studiując na politechnice dał się poznać jako ten, który nigdy nie odmawia pomocy. Wkrótce też pomoc potrzebującym stała się jego życiową pasją. Przyjaciele twierdzili, że Piotr Jerzy „przekracza” przykazanie miłości, gdyż kocha bliźniego bardziej niż siebie. Nie było w tym przesady. Często wracał do domu bez płaszcza, marynarki albo osobistych drobiazgów, bo po drodze zdarzało mu się je rozdać. Czasem nawet zabrakło mu pieniędzy na powrotny bilet do domu. Nieraz też widywano go ciągnącego drogami Turynu wózki ze skromnym dobytkiem biedaków poszukujących mieszkania. Wchodził do domów w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach, zamieszkiwanych głównie przez ludzi ubogich oraz mających kłopoty z prawem. Nie wstydził się też kwestować dla ubogich, wyzbywając się dla nich własnych zasobów. Przy tym wszystkim wcale nie odznaczał się naiwnością. Świadczą o tym jego słowa: „Jest pięknie dawać, ale jeszcze lepsze jest doprowadzenie biedaków do sytuacji, że będą pracować”.

Z chorymi za pan brat
Największą miłością Piotr Jerzy obdarzał jednak chorych, zwłaszcza tych najuboższych. Godzinami potrafił siedzieć przy ich łóżkach, nie bacząc na własne zdrowie i bezpieczeństwo. Próbował też nakłonić do tego swoich kolegów. Jeden z jego przyjaciół opowiadał później: „Pewnego dnia usiłował przekonać mnie do uczestniczenia w dziele miłosierdzia Świętego Wincentego. Na przedstawiane przeze mnie trudności, że nie mam dość odwagi, by wejść do brudnych i cuchnących domów biedaków, gdzie mógłbym zarazić się jakimiś chorobami, z całą prostotą odpowiedział, iż nawiedzanie biednych jest nawiedzaniem samego Jezusa Chrystusa”.

Piotr Jerzy Frassati napisał kiedyś: „Kto pomaga choremu, wypełnia dzieło wyjątkowe, (...) jest szczególnie błogosławiony, bo trudno jest obarczać się bólem innych, gdy mamy sami tysiące własnych trosk i zmartwień”.

Naznaczony bólem

Dla niego jednak cierpienie innych zawsze było ważniejsze niż własne. 30 czerwca 1925 roku, po kolejnych odwiedzinach u swych podopiecznych, poczuł się bardzo źle. Zauważył też, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego. Nie  chciał jednak zwracać na siebie uwagi bliskich, zaabsorbowanych umierającą babcią. Nie naprzykrzając się nikomu, samotnie i spokojnie znosił objawy szybko postępującej choroby. Gdy w końcu rodzice zauważyli, co się dzieje, było już za późno. Ich młody, wysportowany, dotąd pełen życia i energii syn, umierał. Okazało się, że Piotr Jerzy od któregoś ze swoich podopiecznych zaraził się chorobą Hainego-Medina, a sprowadzona zbyt późno surowica nie mogła już pomóc. Ale nawet wtedy, podczas własnej agonii, myślał tylko o innych. Ostatniego dnia, już częściowo sparaliżowany, prosił o dostarczenie zastrzyków jednemu ze swych chorych podopiecznych.

Przystojny Święty

Zmarł 4 lipca 1925 roku. Na pogrzebie jego rodzice pierwszy raz spotkali tych, którym poświęcił życie. Dopiero wówczas, widząc jak bardzo był kochany przez chorych i ubogich, zrozumieli, kim był ich syn. Teraz dopiero naprawdę go poznali. Czy można ich jednak za to winić? Wszak ja, jako młoda dziewczyna, o Piotrze Jerzym Frassatim z mojego ulubionego obrazka wiedziałam już znacznie więcej, a jednak fascynowało mnie głównie to, że „taki młody, przystojny, wysportowany, zwyczajny, a tu proszę – kandydat na ołtarze!”. Nawet, kiedy Jan Paweł II 20 maja 1990 roku ogłosił go błogosławionym Kościoła nie rozumiałam, na czym w istocie polegała świętość jego życia.

Wśród wielu pośmiertnych wspomnień o Piotrze Jerzym Frassatim, które pomogły mi go zrozumieć, chyba najbardziej zaskakujące napisał w swoim pamiętniku człowiek, którego trudno podejrzewać o prokatolickie sympatie – socjalista Filippo Turati.

Po jego śladach

Pisał tak: „Piotr Jerzy Frassati, który umarł w wieku 24 lat, był prawdziwie człowiekiem. To, co czyta się o nim, jest tak nowe i niezwykłe, że napełnia szacunkiem i zdziwieniem nawet tych, którzy nie podzielali jego wiary. Młody i bogaty, wybrał dla siebie pracę i dobroć. Wierzący w Boga, wyznawał swoją wiarę z otwartością, rozumiejąc ją jako służbę wobec świata, bez własnego wygodnictwa. Ale jak oddzielić owo wyznanie od udawania? Życie jest probierzem słów i czynów. Czyny mają większą wartość od słów. Ten młody katolik był przede wszystkim człowiekiem wierzącym. Ten chrześcijanin, który wierzył i działał tak jak wierzył, mówił – jak odczuwał, czynił – jak mówił, bezkompromisowy odnośnie do swojej religii – jest najlepszym przykładem mogącym wszystkich czegoś nauczyć”.

Cieszę się, że dziś osoba i dzieło błogosławionego Piotra Jerzego Frassatiego są lepiej rozumiane niż w czasach mojej młodości. Świadczą o tym liczne stowarzyszenia i organizacje charytatywne, którym patronuje w Polsce i na całym świecie. Trzeba wierzyć, że życie tego Wolontariusza miłosierdzia zainspiruje jeszcze wielu chrześcijan do służby Bogu obecnemu w człowieku.

Miesięcznik, Numer archiwalny, 2012-nr-12, Z cyklu:, Nasi Orędownicy

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 24.04.2024