Dzień Ludzi Bezdomnych

Oby kiedyś nasza sytość, nasze czyste ręce, eleganckie mieszkanie, dobra praca i samozadowolenie nie stały się dowodami świadczącymi przeciwko nam w sprawie naszego zbawienia. Obchodzony 14 kwietnia Dzień Ludzi Bezdomnych był okazją, by zwrócić uwagę na ich sytuację, problemy, sposoby i konieczność udzielenia im doraźnego wsparcia, ale także na możliwości przyjścia im z pomocą w wychodzeniu z bezdomności.

zdjęcie: canstockphoto.pl

2014-04-15

Oni nie mają swojego „dachu nad głową”. Nigdzie nie mieszkają, lecz koczują; w altankach ogródków działkowych, w opuszczonych budynkach przeznaczonych do rozbiórki, na nielicznych otwartych klatkach schodowych, na dworcach, w miejskich ogrzewalniach. Bezdomni. Niektórzy wybrali takie życie, innym życie tak się jakoś ułożyło. Obchodzony 14 kwietnia Dzień Ludzi Bezdomnych był okazją, by zwrócić uwagę na ich sytuację, problemy, sposoby i konieczność udzielenia im doraźnego wsparcia, ale także na możliwości przyjścia im z pomocą w wychodzeniu z bezdomności. 

Do grona moich znajomych należy Pani Maria – osoba naprawdę niezwykła. Jedna z tych, którzy nie potrafią być obojętni. Jedna z tych, dzięki którym ciągle chce się wierzyć, że ludzie są dobrzy. Kiedyś poznałam okoliczności, które sprawiły, że jest tym kim jest.  

Pani Maria z czułością wspomina swoją mamę. Była perfekcjonistką. Lubiła mieć wszystko zapięte na ostatni guzik, dlatego przed Świętami lepiej było schodzić jej z drogi i nie zadawać kłopotliwych pytań. Tyle, że tych pytań w główce małej Marysi rodziło się coraz więcej i to w najmniej odpowiednim momencie. Na przykład przed Bożym Narodzeniem pytała, dlaczego nie wolno jej razem z tatą stroić choinki, dlaczego na stole stoi zawsze jedno nakrycie, przy którym nigdy nikt nie siada i dlaczego nie wolno nikomu wstać od wigilijnego stołu, nawet gdyby ktoś dobijał się do drzwi? Na wszystkie pytania, które odważyła się zadać, otrzymywała zawsze jedną odpowiedź: „Taka jest tradycja”. Do pewnego czasu nie kwestionowała tych obyczajów. Aż podczas którejś katechezy usłyszała od siostry katechetki historię Maryi i Józefa, oczekujących narodzin Jezusa, przed którymi wszystkie drzwi betlejemskich domostw pozostały zamknięte. Odkryła wówczas zagadkę dodatkowego nakrycia na stole. Ono czekało na drugiego człowieka. Tyle, że ów bezimienny człowiek nie miał szansy przy nim zasiąść, bo przecież tradycja zabraniała wstawać od wigilijnego stołu, by otworzyć drzwi. To wtedy zakiełkowało w niej postanowienie, że w jej domu, w domu, który kiedyś stworzy, będzie inaczej.

Jak postanowiła, tak też czyniła – początkowo sama, później razem z mężem, który od razu doskonale pojął, o co w tym wszystkim chodzi. Żadnych ze świąt nie spędzali zgodnie z obowiązującym w ich środowisku standardem. Czasami spędzali je z jakąś starszą samotną krewną, innym razem w szpitalu u kogoś bliskiego, a czasem i u nieznajomych, których nikt nie odwiedzał. A i te święta, które zdarzyło im się spędzać u siebie dalekie były od zwyczajności. Zwykle przy świątecznym stole wraz z ich dziećmi i samotnymi krewnymi zasiadało kilkoro dzieci z okolicznych domów dziecka. To były naprawdę cudowne święta! – wspomina pani Maria.

Jednego roku było trochę inaczej. W te święta mieli mieć u siebie niecodziennego gościa. Mieszkańcy kilku okolicznych parafii dobrze znali pana Romka. Często brudny, zarośnięty, nieraz bosy wystawał to przed jednym, to przed drugim kościołem. Nie był nachalny, po prostu stał z pochyloną głową a przed nim leżała jakaś puszka. Tym razem, kiedy zamiast brzęku monety spadającej do puszki usłyszał kobiecy głos, podniósł ze zdumienia głowę: „Dzień dobry, może jest pan głodny?” – zapytała drobna kobieta o miłym uśmiechu. Kiedy potwierdził skinieniem głowy, zza jej pleców wyłonił się mężczyzna i zaproponował: „W takim razie zapraszamy do nas, na kolację”. Spojrzał z niedowierzaniem. Wydawał się nieco oszołomiony zaproszeniem, ale bez słowa poszedł za nimi.

„Sta­raliśmy się go nie obrazić, więc udawali­śmy, że nie czujemy przykrego zapachu jego odzieży i nie widzimy brudnych rąk, które opierał na obrusie” – wyznała pani Maria. „Podczas następnej wizyty w na­szym domu sam zapytał, czy mógłby się umyć. Nie chciałam zrobić mu przykrości, dlatego trochę trwało, zanim odważyłam się zaproponować mu przyjęcie paru sztuk odzieży”.

Pan Romek okazał się sympatycznym, inteligentnym człowiekiem. Dowiedzieli się, że kiedyś miał żonę, dzieci i skromne mieszkanie ko­munalne. Potem wszystko się zepsuło. Znany schemat: koledzy, alkohol, utrata pracy. Kiedy się ocknął, było już za późno. Dzieci znalazły opiekę w Domu Dziecka, żona zamieszkała początkowo u krewnych, potem tułała się po noclegowniach, a on… No cóż – sypia gdzie popadnie.

To spotkanie z panią Marią i jej mężem okazało się dla pana Romka opatrznościowe.  „Panu Romkowi po prostu się udało” – mówi Pani Maria, zgrabnie pomijając swój udział w szczęśliwej zmianie jego losu. Dziś znów ma pracę, malutkie miesz­kanie, a co najważniejsze – są razem z żoną i dziećmi. „Dwa lata później znów spędzaliśmy razem święta. Siedzieliśmy przy wspólnym stole: Pan Romek, jego żona Anusia, moi rodzice i my. A naszych dwóch synów i troje dzieci naszych gości wspólnie cieszyło się prezentami. To były najradośniej­sze święta, jakie pamiętam – mówi pani Maria z przekonaniem.

Nikt do końca nie policzył, ilu takim „panom Romkom” pokomplikowało się życie. Nie ma jednak dnia, abyśmy choć kilku z nich nie spotkali na ulicach naszych miast. Są jak wyrzut sumienia dla nas, którzy uważamy się za lepszych, tylko dlatego, że mamy gdzie mieszkać, w co się ubrać, mamy co jeść a nasz dobytek nie zmieściłby się w dwóch reklamówkach.

Oby kiedyś nasza sytość, nasze czyste ręce, eleganckie mieszkanie, dobra praca i samozadowolenie nie stały się dowodami świadczącymi przeciwko nam w sprawie naszego zbawienia.

Dajmund Danuta, Autorzy tekstów, Najnowsze

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 24.04.2024